piątek, 18 sierpnia 2017

Rozdział 11 — Lamia


Penelopa złapała się za głowę, zaczynając krążyć między rzędami dębów, jakby na nowo stała się tym małym dzieckiem, bawiącym się z jamnikiem pani Dobrońskiej. Tym razem się nie śmiała i nie była już dzieckiem. Wydarzenia zeszły na niewłaściwy tor. Rozważała o tym z Kornelią poprzedniego dnia, więc powinna przygotować się na zniknięcie mitologii z jej życia, ale… znalezienie się w takiej sytuacji przerosło ją.
Świat stał się taki suchy, pozbawiony tego piękna mitologicznego, który towarzyszył jej od piętnastu lat. Magia wyparowała, choć martwiła się, czy tylko z jej życia czy całkowicie.
— To… dobrze? — zapytała wątpliwie Kornelia.
— Nie, nie, nie. — Pokręciła głową. — „A drugiego dnia spełni się twoje marzenie” — Afrodyta powiedziała mi to, a moim marzeniem było coś takiego? — Nie. Na pewno nie… — Ja chciałam, żeby po prostu nikt mnie nie atakował i żebym czuła się bezpieczna.
— „Uważaj, czego sobie życzysz” — wtrąciła Kornelia, która z nienaturalnym spokojem wsłuchiwała się w słowa Penelopy. — Kochanie — podniosła się i złapała Penelopę za barki — uspokój się. Może poszli na jakieś… — szukała właściwego słowa. — Spotkanie? — zaproponowała, lecz tylko po to, by uspokoić Penelopę. — Teraz najważniejsza jesteś TY.

Podstawiła pod sam nos dużą torbę, którą ze sobą przyniosła. Posłała ciepły, ale i niepokojący uśmieszek, który zniknął, dopiero kiedy tylko wyjęła z pakunku mieszczący się w dłoni paralizator. Włożyła go Penelopie do ręki, pokazując włącznik.
— Naprawdę chcesz tym bronić się przed Zeusem? — Penelopa otworzyła szeroko oczy, niedowierzając. — On jest bogiem piorunów. Piorun, elektryczność… Coś ci to mówi?
— Dlatego — pogrzebała w torbie — mam to. — Wyjęła z jej wnętrza gaz pieprzowy. — Nie wiem, czy pomoże, ale nie zaszkodzi spróbować. Masz tu sporo kieszeni. — Wskazała na bluzę Penelopy.
Słowa ugrzęzły w ustach dziewczyny, której nieuwaga sprawiła, że iskry poleciały z paralizatora. Instynktownie odsunęła się, kładąc ostrożnie urządzenie na drewnianej ławce. Penelopa zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy miała styczność z przedmiotami przeznaczonymi do samoobrony. Nigdy nawet przez myśl nie przeszło jej, by spróbować ich użyć przeciw mitologicznym stworzeniom. Tylko czy teraz naprawdę mogły się przydać?
Nagły dreszcz przeszedł po ciele Penelopy.
Rozejrzała się po okolicy, lecz nie dostrzegła niczego niepokojącego. Potarła dłońmi o ramiona, myśląc, że mógł to być tylko powiew zimnego powietrza.
Kornelia natychmiast zareagowała na zachowanie Penelopy i wepchnęła jej siłą paralizator oraz gaz pieprzowy do kieszeni.
— Spróbować nie zaszkodzi — powiedziała na sam koniec, siadając na ławce. Rozłożyła się, spoglądając na błękitne niebo. Słońce ogrzewało jej suchą skórę, a delikatny wiaterek przynosił przyjemny chłód.
Jednak Penelopa inaczej odbierała obecną pogodę. Z każdą chwilą czuła jak drażniące zimno przenika nawet do kości. Zakrywała się bluzą, ale bezskutecznie. Przeklinała siebie, że tak wcześnie wyszła ze szpitalnego łóżka. Wypisała się na własne życzenie, nie chcąc przebywać w ciasnym budynku ani chwili dłużej. Na sali przebywało pięć innych kobiet, choć pomieszczenie zmieściłoby jedynie cztery. Czuła się osaczana ze wszystkich stron, nie widząc najmniejszej szansy na ucieczkę w chwili zagrożenia. Teraz zauważała, że jej obawy najpewniej były zbędne, skoro świat mitologii zniknął z jej życia.
— Kornelio, ja… — zaczęła, gdy niespodziewanie przerwała.
Odwróciła się.
Nagłe, nieprzyjemne dreszcze przeszły przez jej ciało. Może nic nie znaczyły, ale Penelopa wątpiła w to. Ktoś znajdował się niedaleko niej…
Przeszła kawałek i wróciła na dawne miejsce.
Wężowe ślepia wpatrywały się w nią zza wysokich krzaków, śledząc każdy ruch dziewczyny. Czekały cierpliwie, nie zdradzając swojej obecności i tożsamości. Przecież musiały wyskoczyć w odpowiednim momencie i zemścić się za wszystkie krzywdy, które im wyrządzono…
Poruszyły się.
Gałęzie zaszeleściły.
Penelopa podjęła decyzję. Zamierzała ochronić Kornelię za wszelką cenę.
Mimowolnie sięgnęła do czoła, ale dawny blask i ciepło znikły. Naznaczenie odeszło, a ona wcześniej tego nie zauważyła. Wyrzuty sumienia ogarnęły jej serce. Od piętnastu lat posiadała tę moc, ale nie dostrzegła jej utraty. Nie umiała widzieć przez Granicę Olimpu, dostrzegać świata bogów i wyczuwać niebezpieczeństwa kryjącego się w nim.
Złapała Kornelię za ramiona, która wcześniej rozkoszowała się odpoczynkiem, równocześnie myśląc o wydarzeniach z minionych dni. Kornelia wzdrygnęła się i zaniepokoiła. W oczach Penelopy dostrzegła blask — tajemniczy i nieposkromiony — który w całym życiu ujrzała tylko kilka razy — był to najprawdziwszy strach połączony z determinacją.
— Masz lusterko? — spytała w końcu Penelopa.
Kornelia nie ukrywała zaskoczenia. Nie spodziewała się, że wypowiedź przyjaciółki pójdzie w tym kierunku. Uznała jednak, że nie będzie drążyć tematu, tylko posłusznie sprawdzi swoje rzeczy.
Rozejrzała się po torebce, lecz w końcu zawodząco odparła:
— Zostawiłam w domu.
— To nic! — odpowiedziała raptownie. — Raczej, to coś… Znaczy…
— Wracamy do szpitala — przerwała jej Kornelia, pakując się i ciągnąc Penelopę w stronę szpitala. Dłużej nie umiała wytrzymać tego napięcia. Penelopa zaczęła mówić i zachowywać się jak obłąkana. Potrzebowała pomocy. Widzenie, czy też nie, świata mitologicznego zeszło na dalszy plan, skoro jej zachowanie graniczyło z szaleństwem. Penelopa nie potrafiła wystać w miejscu, rozglądała się na okrągło, przechodziła z jednego miejsca na drugie i szeptała nieznane Kornelii słowa.
Penelopa zatrzymała się i wyszarpała rękę z uścisku.
— Proszę, przyniesiesz mi lustro. Błagam — rzekła. — Chyba zaraz oszaleję. Myślę, że straciłam naznaczenie, ale muszę sprawdzić.
Kornelia zmarszczyła czoło.
— A sama nie możesz pójść? — spytała podejrzliwie.
— Wolę być na zewnątrz. — Złapała się za ramiona. — Stąd mam bliżej do mieszkania Pavora, a poza tym Etylia wciąż tu może być, mimo że jej nie widzę.
Dłońmi wskazywała we wszystkie strony. Nie wiedziała, co mówi. Potok słów wylatywał się z jej ust, za którymi może i krył się głębszy sens, ale przede wszystkim miały one zmusić Kornelię do odejścia. Penelopa odnosiła wrażenie, że sekundy dzielą ją od nieszczęścia; nie wybaczyłaby sobie, gdyby to nieszczęście dosięgło również Kornelię.
— Co ty próbujesz osiągnąć? — Kornelia zmrużyła oczy, rozglądając się. — Coś się stało?
— Tak! — krzyknęła. — Tak, tak, tak i dlaczego proszę cię o pomoc. Potrzebuję lustra, a ono leży u mnie w domu. Ja w tym czasie powoli pójdę do Pavora i tam poczekam na ciebie.
— Ty jesteś świadoma, że ja nie wiem, gdzie on mieszka?
— Nie? — Zrozumiała, że faktycznie nikt, oprócz jej ojca, nie znał miejsca zamieszkania dawnego boga.
— A poza tym, przypadkiem u niego nie ma żadnych luster? Albo w najbliższym sklepie nie znajdziesz jakiegoś? — Kornelia próbowała dalej przekonać Penelopę.
Penelopa raptownie wyrwała torbę z rąk Kornelii. Wysypała niemal wszystko na ziemię, aż znalazła notatnik i długopis. Zapisała w nim adres Pavora, spakowała wszystkie rzeczy i ponownie wcisnęła je Kornelii. Przybliżyła się do niej, wtulając się w jej miękkie ciałko.
— Ktoś mnie obserwuje — szepnęła. — Mam złe przeczucia, dlatego błagam, odejść. Idź w stronę mojego mieszkania, a potem znajdź Pavora i ostrzeż go.
Odsunęła się raptownie.
Kornelia kiwnęła głową.
— Dobrze — zgodziła się.
Ruszyła we wskazane miejsce, ale nadal jej chód był wolny. Nie umiała tak po prostu odejść, gdy usłyszała, że ktoś obserwuje Penelopę i może jej grozić niebezpieczeństwo. Bała się, że nie zdąży, że zastanie tylko martwe ciało najbliższej osoby, jak wróci. Jednak zdawała sobie sprawę z tego, że sama nic nie może zdziałać i jej obecność tutaj tylko pogorszy sytuację.
Poklepała się po policzkach i nagle przyspieszyła, nie chcąc dłużej marnować czasu na zbędne zamartwianie się. Penelopa prosiła, by ostrzec Pavora i to miała zamiar uczynić.
— Dziękuję. — Penelopa również odeszła, tylko w przeciwnym kierunku.
Przestrzeń wokół nie nadawała się do walki. Za dużo osób, budynków i ostrych przedmiotów — wolała nie ryzykować. Otwarta przestrzeń — to właśnie jej teraz szukała. Jednak najbliższa okolica składała się wyłącznie z ciągu ulic i osiedli mieszkaniowych, a plac zabaw dawno za sobą zostawiła. Znała odpowiednie miejsce, ale musiałaby zawrócić, co w tej chwili mogłoby się skończyć wyrokiem śmierci.
Nie, skarciła siebie. Musiała dotrzeć za wszelką cenę do Pavora. Tam dopiero mogłaby poczuć się w końcu bezpieczna.
Sięgnęła do kieszeni, ściskając w dłoni paralizator — miała nadzieję, że faktycznie okaże się skuteczny. Choć wolałaby z niego nie korzystać wcale.
Prosiła, by ktokolwiek zaproponował jej właściwe rozwiązanie.
— Co mam zrobić? — Spojrzała ku niebu, nie wiedząc, kogo tak naprawdę pyta. — Nieważne.
Może była obserwowana przez zwykłe zwierzę; psa lub kota. Jednak wątpiła. Żadne ze stworzeń nie siedziałoby tak długo w ukryciu; ich obecność nie doprowadzałaby Penelopy do szaleństwa, choć nie ukrywała, że ze strachu faktycznie mogła tracić rozum.
Nagle zaczęła biec, kierując się w stronę osiedlowych skwerków, w których dostrzegła możliwość skrycia się przez zagrożeniem. To miejsce dawało również szansę na dostanie się do Pavora jak najszybciej.
Przeskoczyła nad starym, niskim murkiem, wyskakując przed starszą panią z laseczką. Przeprosiła ją grzecznie, kiedy ją szturchnęła i ruszyła dalej.
Zaszeleściło.
Nie zatrzymała się, nie odwróciła.
Coś trzasnęło.
Dalej biegła.
Pot spływał po jej bladym czole, oddech stał się nierówny i dynamiczny, sprawiając, że dostała zadyszki. Pulsujący ból objął całą głowę, nie dając jej zdrowo myśleć. Odruchowo dotknęła dłonią skroni, gdy nagle zadaszenie niemal wybuchło przed jej oczyma.
Pojedyncze fragmenty bloku przeleciały obok Penelopy. Chmara kurzu wzleciała na wysokość trzeciego piętra, atakując zasłaniającą się przed atakiem Penelopę. Pył przedostał się do jej oczu i do ust. Zakaszlała, próbując oczyścić się z brudu.
Usłyszała syczenie.
Wężowy ogon zaszurał po zniszczonym podłożu, aż owinął się wokół talii Penelopy, unosząc ją na wysokość jednego metra. Nagły ucisk sprawił, że dziewczyna złapała się za usta, próbując powstrzymać odruchy wymiotne.
— Dotąd idziesz, kochanie? Ostatnim razem nie poznałyśmy się — rzekła wysokim głosem — ale dziś w końcu mamy okazję. Pavor o mnie wspominał, tak, kochanie? Dziś. Teraz. I na koniec — mówiła wolno, śmiejąc się między kolejnymi wdechami.
Serce Penelopy na moment stanęło. Strach zawładnął jej ciałem; nie pozwalał poruszyć się, zdrowo myśleć…
— Lamia — szepnęła Penelopa, gdy pokryta łuskami twarz kobiety-potwora przybliżyła się do niej.
— Słodka, kochana, dziewczynka. — Zachichotała. — Tak soczysta…
Przybliżyła język do szyi dziewczyny. Przejechała nim po delikatnej skórze Penelopy, pozostawiając na niej krwawe ślady — pozostałość po świeżo zjedzonej ofierze.
Lamia chwyciła szorstkie dłoni twarz Penelopy, szepcząc:
— Jesteś taka słodka, taka pyszna.
Ekstaza sięgała granic.
Nie umiała powstrzymać się od skosztowania młodego ciałka, wbicia się w najdelikatniejsze miejsca i spożywania jeszcze żywej ofiary. Penelopa tak bardzo ją podniecała, kusiła, a głód potęgował pragnienia.
Usta znajdowały się coraz bliżej, aż w pewnym momencie Lamia wbiła się w Penelopę. Zasysała jej usta, czerpiąc największe przyjemności z tego zbliżenia. Ugryzła dziewczynę w wargę, by zacząć sączyć zdrową krew. Język wędrował po wnętrzu, zlizując każdą kropelkę świeżego płynu.
Penelopa nie walczyła, czekając.
Obrzydzenie sprawiało, że z trudem przekonywała samą siebie, by wytrzymać jeszcze chwilę. Aż chwila minęła…
Powoli przybliżyła paralizator do nagiego ciała Lamii, pozbawionego łusek i ubioru. Włączyła go. Iskry poleciały, a krzyk potwora rozniósł się po osiedlu. Lamia wypuściła Penelopę z własnych objęć, rzucając ją na ziemię.
— Będę miała aftę. — Splunęła, po czym wytarła się rękawem od bluzy.
Korzystając z chwili nieuwagi, złapała gaz pieprzowy i psiknęła nim w twarz Lamii. Jeszcze raz przyłożyła paralizator, naciskając kilkukrotnie, ale nawet to nie powaliło mitycznego stwora. Tylko go zdezorientowało.
 Penelopa energicznie pokręciła głową, po czym przeskoczyła przez rozwaloną część budynku i szybko skierowała się w stronę domu Pavora — teraz już nie mogła narzekać na dokuczający chłód.
Słyszała z oddali, jak wściekła Lamia podnosi się i zaczyna ją gonić. Penelopa dziękowała w duchu za to, że jednak przyjęła od Kornelii prezenty. Bez nich mogłaby już nie żyć.
— Stój! — rozgrzmiał ryk.
Dreszcze przeszły przez Penelopę.
Uciekała, jak nakazał jej Pavor, ale traciła nadzieję… Czuła, że nie zdąży dotrzeć na miejsce.
Lamia wiła się między kolejnymi skwerkami. Zaczepiała się o ściany bloków, niszcząc ogonem balkony i parapety. Wbijała pazury w tynk, wyrywając go fragmenty i rzucając nim w Penelopę.
Wrzasnęła.
Penelopa potknęła się dziurę w chodniku, przetoczyła się kawałek, dopiero zatrzymując przed przejściem dla pieszych. Z trudem podniosła się. Kolano piekło ją niemiłosiernie, ale, kuśtykając, powoli kierowała się ku Pavorowi.
— Słodka dziewczynka…
Wężowy ogon ponownie pochwycił dziewczynę, tym razem owijając się wokół całego ciała. Wściekłość wylewała się z Lamii. Łuski przybrały kolor czerwieni, a na twarzy pulsowała niebieska żyła. Wyszczerzyła zęby, podstawiając je pod samą twarz Penelopy.
— Nie, kochana, nie. — Zasyczała. — Zabiję cię, zabiję!
Penelopa próbowała dosięgnąć paralizatora, ale nie dawała rady. Ścisk był za silny.
— Kochanie, nie — rzekła niemal czule Lamia. — Uciekaj, uciekaj, ptaszynko, ale — palcem przejechała po twarzy Penelopy — wiedz, że i tak cię znajdę. Moje najdroższe dziecię posłuchało się mamusi. Maleńka dziecinka, którą kopnęłaś.
Złapała za nogę Penelopy i nagle za nią szarpnęła. Ból stawał się nie do zniesienia, ale Lamia nie wyrwała jej ze stawów. Bawiła się jak małe dziecko, szczerząc się nieustannie.
Penelopa zacisnęła szczękę, starając się nie wydobyć choćby jednego dźwięku. Przeklinała siebie za to bezinteresowne dobro, ale obecność obcej osoby nie pomogłaby, a co najwyżej zaszkodziła.
— Kopnęłaś moje maleństwo, więc kopiąca nóżka powinna zostać wyrwana? — zaproponowała karę. — Niegrzeczne dzieci muszą ponieść konsekwencje swoich czynów, nieprawdaż?
Umrę, umrę, myślała Penelopa, gorączkowo rozglądając się za wyjściem z tej sytuacji. Nie mogła już nic zrobić. Wszystko zależało teraz od Lamii i jej nieokiełznanego humoru.
 — Nie myśl, nie myśl — szeptała jej do ucha Lamia. — Patrz, czuj, przyglądaj się i KRZYCZ! Krzycz tak, by Atena cię usłyszała. OSZUKAŁA MNIE! — wrzasnęła w szaleństwie. — Oszukała — powiedziała, niemal łkając. — To nie było moje maleństwo…
Łzy stanęły w oczach Lamii. Wytarła je ręką, oddychając ciężko. W moment powróciła dawna żądza i nienawiść, którą skierowała na Penelopę.
— Atena mnie oszukała! — krzyknęła. — Zabiję, zabiję, zabiję!!! Znalazłam ciebie, maleństwo dało ci znak i to miał być koniec, MOJE DZIECI!!! Pavor nigdy nie był jej potrzebny, ale zranił mnie… Zranił. Rozumiesz, kochanie?
Penelopę zmroziło.
To naprawdę ją wtedy szukała Lamia, a nie Pavora.
— Mamo, co to? — rozległ cichutki, ale słyszalny głos dziewczynki.
— UCIEKAJ! — rozkazała Penelopa, ale było za późno.
Matka z dzieckiem, która znalazła się na linii wzroku Lamii, niemal zamarła w bezruchu. Złapała mocno za rączkę dziecka, z niedowierzaniem spoglądając na mitologicznego stwora, przyglądającemu im się w spokoju.
Lamia oblizała wargi.
Gwałtownie odrzuciła Penelopę na ławkę, rozwalając ją na kilka kawałków. Instynkt wziął górę. Pognała do dziecka, chwytając silnymi dłońmi głowę matki i wyrywając ją z reszty ciała. Strumień krwi wypłynął z ciała kobiety. Upadła na podłogę w chwili, gdy rozniósł się zatrważający krzyk dziecka. Lamia odrzuciła głowę na maskę jadącego samochodu, uśmiechając się od ucha do ucha i ciesząc się z chaosu, który opanował ulicę. Ludzie wysiedli z auta, lecz zaraz wrócili do środka i uciekli w popłochu, widząc nieznaną bestię.
— Nie, nie… — powtarzała Penelopa, ale nie mogła się ruszyć. Jeden krok był dla niej katorgą. Czuła, że jej noga została mocno obita, a mimo to czołgała się ku dziecku, które zostało pochwycone w szpony Lamii.
Dziewczynka wrzeszczała, wyrywała się, wołała matkę o pomoc, ale ciało kobiety leżało nieruchomo, a Lamia rozkoszowała się jej paniką. Język bestii przejechał po twarzy dziecka, które uderzało małą piąstką we wszystko, co napotkało na swej drodze.
— Przestań, przestań — błagała Penelopa, nie widząc przez łzy. — Błagam — skomlała, z trudem łapiąc łyki powietrza. Dusiła się. Wiedziała, że nie zdąży, że braknie jej sił.
— Dzieci — rzekła sykiem Lamia — to największy skarb rodzica, prawda? — Spojrzała w oczy dziewczynki. — I są takie słodkie. — Zachichotała. — Tak bardzo, że można je zjeść!
— Nie! — Zacisnęła powieki. Żołądek podskoczył jej do gardła, a ona sama pragnęła obudzić się z niekończącego się koszmaru.

Krzyki ustały…

2 komentarze:

  1. "— Będę miała aftę. — Splunęła, po czym wytarła się rękawem od bluzy." - dopisz może gdzieś, że chodzi o Penelopę, bo w kontekście poprzedniego zdania brzmi to, jakby mówiła to Lamia ;)

    Podoba mi się podejście Kornelii do tego wszystkiego. Takie praktyczne.
    Lamia jest creepy. Bardzo creepy.
    Co do końcówki... Podejrzewam, że zjawi się Pavor i ocali dzień :D

    Pozdrawiam i czekam na następny rozdział ^^
    kudikot.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, mam nadzieję, że Cię zaskoczę w kolejnym rozdziale!
      Dziękuję za wszystkie uwagi i fajnie, że się podoba. Dla mnie to największa nagroda!
      Pozdrawiam

      Usuń