piątek, 20 kwietnia 2018

Rozdział 20 — Fobos



Ares usiadł na jednym z kamieni. Słońce Apolla już dawno zaszło za horyzontem, a ciemne sklepienie oblepiło się gwiazdami. Księżyc Selene zaświecił wyjątkowo jasno tej nocy.  Bogini zawiesiła swą głowę wysoko, kierując blask na całą ziemię. Bóg wojny spojrzał ku niebiosom, zastanawiając się, komu przekazała ten dar poświaty: jemu czy znajdującej się gdzieś w krainie bogów przyszłej Zapomnianej Bogini? Jakkolwiek brzmiała odpowiedź, dla niego nie miała żadnego znaczenia. Czekał przy samym wejściu do przepaści, nad którą miała zginąć ta dziewczyna. Innej drogi, która by do niej prowadziła, nie było…

Wyjął zza pasa miecz i zabrudzony fragment materiału, przeczyszczając nim ostrze skropione krwią swych przeciwników. Nawet najmniejsza plama nie zeszła po wielu próbach starcia; wręcz przeciwnie. Każda z nich wżarła się głęboko w ostrze, napawając Aresa dumą i niezdolną do opisania satysfakcją. Bóg uśmiechnął się. Włożył miecz do pochwy, po czym poprawił opaskę ze skóry lwa. Podrapał się po swej męskości.
— Oj, Fobosie, Fobosie — zwrócił się do syna. — Zawsze rzucałem się w wir walki, zanim ta nawet się rozpoczęła, a teraz?! — Ryknął śmiechem. — Czekam CIERPLIWIE — podkreślił — aż przyjdzie do nas ta cała Pelerona.
— Penelopa, o wielki ojcze — poprawił go.
— Bez znaczenia, bez znaczenia. — Machnął niechcenia ręką. — Ważne, że tu CIERPLIWIE — zarechotał — poczekamy na nią, zabierzemy od Erika, zabijemy i mamy moc Granicy Olimpu w naszych rękach.  — Zacisnął wielką pięść i wystawiając ją przed twarz syna.
— Rozumiem — zgodził się, lekko kiwając głową. — Pójdę jeszcze przemyć ranę — oświadczył.
— Idź, idź — machnął na niego — sam sobie poradzę. Musisz pozbyć się wszystko, co ma związek z tą, z tą — wykrzywił twarz z obrzydzenia, następnie splunął na ziemię — Eleonorą. Żeby dać się podejść kobiecie — prychnął — wstyd i hańba po wsze czasy. I zostaw mi sztylet. Jakbyś się spóźnił, to ja ją zabiję.
Rzucił ojcu ostrze.
Fobos odszedł, nie chcąc dłużej słuchać wyrzutów, które robił mu jego własny rodzic. Zawiódł wszystkich bogów, przyniósł hańbę, zgadzał się z tymi zarzutami, ale wysłuchiwanie ich na okrągło nie pomagało. Serce kołatało mu ze wściekłości i z niepokoju. Mieszał się. W umyśle pojawiały się kolejne myśli, wspomnienia — nie potrafił odróżnić tych prawdziwych od tych, do których Eleonora go zmusiła.
Stanął nad płynąca rzeką Acheron, rzeką smutku i lamentu. Pochylił się nad taflą i nabrał w dłonie wody. Przemył twarz, czyszcząc ją z brudu i krwi. Brutalnie wyszarpana połowa oblicza Fobosa zapiekła. Zasyczał z bólu. Zgiął się w pół. Nie zaakceptował tej słabości. Nie wierzył, że zwykły ból przytłacza go.
— Przestałeś być Fobosem, prawda? — zabrzmiał subtelny, pieszczotliwy głos.
Na powierzchni wody zebrała się śnieżna piana, bulgocząc gorącem. Na jej powierzchni stanęła Afrodyta, ciągnąc za sobą cały swój orszak złoty. Gołębie usiadły na ramionach półnagiej pani, subtelnie głaszcząc dzióbkami jej lśniące włosy. Uśmiechy, Pocałunki i Pieszczoty zatańczyły wokół niej święty taniec w czarownym korowodzie. Bosymi stopami stanęła na trawie, a spod nich wyrosły najpiękniejsze kwiaty, jakich świat jeszcze nie widział.
Fobos cofnął się. Napawał się jej nieskazitelnym wyglądem, pięknem nad pięknościami, jakie zostały wydane na świat. Nic i nikt nie dorównywało bogini miłości w jej cudowności, a mężczyzna nie potrafił odrzucić tej nieskazitelności, która go doszczętnie pochłonęła.
— Pani — pochylił przed nią czoło — pomyliłaś rzekę z morzem — rzucił jej żartobliwą uwagę.
— O, jaki piękny kwiat! — rzekła, biegnąc ku wyrośniętej roślinie tuz przy wielkim dębie. Zachwyciła się jej zapachem. Delikatną jak puch dłonią dotknęła fioletowych płatków, cicho błogosławiąc piękno, które ujrzała. Zachichotała.
— Pani?
— Mój kochany, wydaje mi się, że jestem twą matką. — Zamyśliła się na moment. — Jaką suknię mam włożyć na spotkanie z Posejdonem? — zwróciła się nagle do swych sług. — Pomożecie mi, moje drogie?
Uśmiechy, Pocałunki i Pieszczoty zgodnie pokiwały głowami, rozsiewając po całym świecie radość ukochaną.
— W takim razie, proszę, moje drogie, pójdźcie do mego pałacu i wybierzcie mi najwytworniejszy strój.
Zawahały się.
— Ach… — Złapała się za pierś. Teatralnie uniosła dłoń ku niebiosom i krzyknęła rzewnie: — Jednak nikt nie jest w stanie ukoić mego biednego serca. Nawet sukni złotej nie będę mogła przybrać.
Trzy nimfy popłakały się z miłości do swej pani. Ciepłe uśmiechy zaniosły ku bogini, obiecując w tańcu szczerym, że dokonają za nią wyboru. Ciepły Zefir otulił trzy nimfy i zabrał je w wiosennym wietrze do pałacu Afrodyty.
Nastała cisza.
— Mama, prawda?! — pisnęła radośnie. — Ludzie mówią tak do swoich rodzicielek, prawda? A ty ani razu mnie tak nie nazwałeś, kochany Fobosie… A może Pavorze?
Parsknęła niepohamowanym śmiechem.
— Nie jesteśmy ludźmi — oświadczył zdecydowanie Fobos.
Dotknęła jego ramienia. Przesunęła się, po czym okrążyła mężczyznę, ostatecznie zawieszając się na jego plecach.
— Jak ciepło. — Odetchnęła z ulgą. — Poznałam w życiu wielu mężczyzn, i tych boskich, i tych ludzkich. Każdy różnił się od każdego, ale zawsze było łatwo rozpoznać człowieka od boga. Tym razem mam problem, kochaniutki.
Pocałowała go w policzek, po czym uciekła w podskokach, niczym młoda łania. Siadła na mchu porośniętym wokół drzewa. Wskazała dłonią na miejsce obok niej. Fobos nie przysiadł obok niej. Został w tym samym miejscu.
— Afrodyto  — zaczął Pavor.
Kobieta fuknęła, obrażając się. Westchnął tylko.
— Mamo — poprawił się, zachowując cierpliwość.
Twarz Afrodyty przykrył powalający, nieziemski uśmiech, który całkowicie porwał serce Fobosa.
— Tak, synku? — spytała.
— To znaczy… — Otrząsnął się. — Jestem bogiem. Za dużo czasu spędziłaś w klatce, mamo.
Z jej dłoni wyrosła czerwona jak krew róża. Kolce, ostre niczym ostrza, wbiły się w skórę kobiety delikatnie ją raniąc. Zachichotała. Cieniutka strużka krwi upadła na ziemię, rodząc kolejny klomb kwiatowy.
— Nie musisz się o mnie martwić, kochanie.
Podała Fobosowi różę. Przyjął ją z lekkim zawahaniem. Okazało się jednak, że wygląda jak najzwyczajniejszy kwiat, który wielokrotnie widział w świecie ludzi.
— Kwiatki daruje się dziewczynom — zwróciła mu uwagę.
— Słucham? — Zmarszczył czoło. Poczuł się zdezorientowany. — Ja…
— Zapomniałeś, kochany? — Uśmiechnęła się zabójczo. — Zawsze, ale to zawsze jestem po stronie miłości. Czy ta miłość ma kolce czy jest piękna i nieskazitelna, zabójcza czy delikatna jak płatki róż, O, cóż to!
Podbiegła do małego ptaszka próbującego po raz pierwszy wylecieć z gniazda. Przybliżyła się do niego, podglądając z ukrycia.
— Niech sam sobie da radę — zwrócił jej uwagę Fobos. — Czasem samemu trzeba wznieść się w powietrze.
Słodka pieść ptaków rozległa się na cześć Afrodyty. Małe zwierzę wyskoczyło z gniazda. Pomachało skrzydełkami, lecz te nie wytrzymały pierwszego lotu. Zaczęło opadać. Nagle, tuż przed samą ziemię, nieznacznie uniósł się, potem jeszcze troszkę, aż w końcu poleciał w stronę koron drzew.
— Piętnaście lat spędzonych wśród ludzi — odezwała się, śledząc wzrokiem wnoszącego się ku niebu ptaszka. — Nic nie znaczą dla nas te lata. Kochani śmiertelnicy trwają w ciągłym dążeniu do wychwalania każdego dnia, w świadomości o nieuchronności śmierci. Lecz nie my.
— Zgadza się — potwierdził.
— A ty? — zapytała syna. — Kochanie, widzę twoje serce. Należysz już do ludzi. Piętnaście lat to nic w stosunku do wieczności, ale w całej swej wieczności nigdy nie doświadczyłeś tak bliskiego kontaktu z człowiekiem. Z miłością, z radością, przyjaźnią… — Dotknęła jego blizny. — Eleonora skrzywdziła cię, ale nie zmuszała, byś spędzał czas z Penelopą na oglądaniu filmów. To nie ona robiła ci kawę, nauczyła obsłuchiwać ludzkie narzędzia, przygotowywała obiady, opowiadała historie z codziennego życia, żaliła się. Ty nie spędzałeś czasu z Eleonorą. Ty poznałeś codzienność z Penelopą.
— Chcesz mi, mamo — dodał szybko, widząc naburmuszoną dziecinnie minę Afrodyty — powiedzieć, że ją kocham? — spytał wprost.
— Nikomu nigdy nie powiedziałam, że ktoś kogoś kocha — odpowiedziała wymijająco. — Tłumaczę ci po prostu, synku kochany, że rzeczy się zmieniają. Miłość i uczucia się zmieniają, a ja wraz z nimi. Tkwimy w przeszłości, kiedy ty wyszedłeś do teraźniejszości. I teraz pragnę ci dać do zrozumienia, że Pavor to twe imię. A sens temu imieniu nadała ci Penelopa. I czy na pewno chcesz pozwolić, by spotkał ją taki los, jaki obiecał ci twój ojciec. Nadal jesteś strachem, przerażeniem, ale to od ciebie zależy, jak pragniesz to zinterpretować i co wolisz strzec…
Pavor poczuł w dłoni coś zimnego. Zdumiony spojrzał na rękę, w której wcześniej trzymał kolczastą różę. Zniknęła, a na jej miejscu pojawił się sztylet — identyczny do tego, który zdobył Ares. Złapał się za usta i przyklęknął. Rozejrzał się za matką, lecz ta już znikła w pianie wodnej. Zacisnął rękojeść. Wziął głęboki wdech powietrza. Dusiło go. Serce zakołatało, jakby pragnęło wydostać się z jego ciała. Bolało, tak bardzo bolało. Pochylił się nad taflą wody. Ujrzał swoje odbicie. Wcześniej brodząca się rana, zasklepiła się, pozostawiając jedynie głęboką szramę. Dotknął jej — nie doznał nawet najmniejszego bólu.
— Chcesz pomóc Penelopie? — odezwał się głos zza niego.
Pokręcił głową.
— Po prostu mam ochotę napić się dobrej kawy. — Parsknął śmiechem. — Penelopa robi najlepszą.
— Więc pomożesz jej?
— Boję się. Pole bitwy było łatwiejsze do zniesienia.
— Masz sztylet. Pomożesz Penelopie?
— Tak, pomogę jej — obiecał.
Uniósł brew. Obrócił się gwałtownie. Zobaczył stojącą przed nim driadę drzewną. Strażniczka dębu obeszła dookoła pień, zbierając za sobą korę brązową. Jej biała suknia zafalowała wraz z liśćmi zielonymi. Skóra przybrała kolor mchu, który obrastał drzewo przy samej ziemi. Kobieta zerwała liść ze swojego dębu.
— Etylia — przedstawiła się.
Pavor nie mógł wyjść ze zdumienia. Niechętnie wsłuchiwał się w historie opowiadane przez Penelopę, ale to jedno imię kojarzył aż zbyt dobrze.
— Penelopa to przyjaciółka — wyjaśniała. — Zginie, ale nie z rąk Aresa pana, Ateny pani czy Eleonory przeklętej. Co mam napisać na liściu? Pomożesz jej?
— Tak, pomogę.


Rozdział może troszkę krótszy, ale przynajmniej zamyka całość jednej części... Jakkolwiek to brzmi. I jak? Podobało się? Napiszcie w komentarzu! Konstruktywną krytykę też przyjmuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz