piątek, 8 czerwca 2018

Rozdział 23 — Polana


— Lamia — szepnęła, nie mając żadnych wątpliwości, kogo napotkała na swej drodze.
Przyciągnęła kolana do piersi, otulając łydki ramionami. Nie trzęsła się. W sercu nie biło serce. Jednak wciąż czuła ten nieustająco narastający strach. Jedne myśli prześcigały się za drugi, przedstawiając najgorsze scenariusze, jakie mógł tylko zgotować jej umysł. Przecież ból nie opuścił nawet po śmierci. Cierpiała. Co jeśli Lamia wyrwie jej nogę? Odrodzi się, by znowu poddać się torturom?
Jedna z gałęzi trzasnęła.

Odruchowo zasłoniła usta, ściskając palcami policzki. Niewinna wiewiórka przebiegła wzdłuż wystającego korzenia drzewa, biorąc w pyszczek niewielką gałązkę. Kornelia westchnęła cicho, z ulgą uwalniając się z uścisku.
— Penelopa — wysyczała Lamia, oblizując nadęte, suche wargi — gdzie jesteś? — dokończyła z nutką ponętności w głosie. Oparła się łuskowatymi plecami o korę, przesuwając ogon małymi fragmentami w bok.
Usiadła po drugiej stronie tego samego drzewa, za którym skrywała się Kornelia. Dłoń Lamii powędrowała ku górze. Napięła mięśnie, wysuwając pazury do końca. Ich gładka powierzchnia zalśniła od blasku powoli chowającej się głowy Selene.
— Maleńka zza drzewka — zaśpiewała, postukując końcem ogona w mech. — Wyjdziesz? Czy ja mam cię wynieść?
Kornelia zadrżała. Po raz pierwszy odkąd umarła. Jej serce poruszyło się w delikatnych podskokach, narastając z każdym uderzeniem. Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz? Wszystko, co do tej pory poznała, zdawało się zanikać wraz z blednącą Selene, która ustępowała miejsce rydwanowi Heliosa. Pierwsze promienie słoneczne przebiły się z chmur z wysokiego sklepienia. Konie zarżały, a wraz z nimi wrzasnęła Lamia. Rzuciła się ku ziemi, gdy słońce musnęło niezagojoną ranę. Łuski zleciały z ogona, a kobieta ułożyła się w kupce liści, poddając głębokim konwulsjom.
— Wyjdę — oświadczyła Kornelia.
Chwyciła za kawałek lustra, wbijając go w ranę. Z ogona trysnęła krew. Echo zaniosła krzyk Lamii między krainą bogów, szerząc ostrzeżenie nadciągającej walki. Kornelia obeszła cierpiącą kobietę, uciekając wzdłuż przepaści. Jeleń przebiegł obok niej, porożem zahaczając o skórę dziewczyny.
— Odejdź — nakazała zwierzęciu — bo zaraz zginiesz.
Parsknęła śmiechem. Powinna ratować siebie, a nie myśleć o jakimś przypadkowym zwierzęciu. Przynajmniej nie w tym momencie. Skręciła w prawo, znajdując polanę, na którą wcześniej weszła razem z Penelopą. Zakręciło się w jej głowie. Niekończące się odbicie jednego miejsca wirowało w jedną, potem w drugą stronę, wydając się zmierzać ku nieskończoności. Odwróciła się — ta sama polana. Zatrzymała — przed sobą widziała tylko polanę. Gdzie nie patrzyła, gdzie nie uciekała wzrokiem, wszędzie kroczyła za nią ta sama polana.
Zacisnęła szczękę.
— Dasz radę, dasz radę — powtórzyła sobie, słysząc w oddali trzaski łamanych drzew — Lamia zmierzała ku niej.
Samotnia łania przeszła przez polanę, snując się między trawami. Podskoczyła w miejscu, kopytami stukając o kamień. Wystraszona schowała się, gdy tylko Kornelia spojrzała prosto na nią. Wychyliła pyszczek, muskając nim o szorstką korę.
— Nie bój się — szepnęła, wystawiając przed siebie rękę.
Poszurała o siebie palcami, chcąc zachęcić zwierzątko, by podeszło do niej. Łania odsunęła się. Białe jak śnieg futerko zalśniło wśród jasnych promieni Apollo. Przyjemne ciepło ogarnęło martwe ciało Kornelii. Łania zawołała ją, podskakując na boki coraz bliżej niej.
Uśmiechnęła się.
Rozłożyła szeroko ręce, swobodnie opadając w stos czerwono-żółtych liści. Skowronek przeleciał między koronami drzew, siadając nieopodal. Zaćwierkał, dziobiąc ostrym dziobem w policzek Kornelii. Dla niej te ostre ukłucia były niczym. Wszystko, co znała — nienawidziła czy kochała — odeszło w niepamięć. Tu znalazła spokój, którego od zawsze szukała. Żadne obowiązki, ciągłe kłótnie rodziców, gonitwy za dobrymi ocenami i stypendium nie zawracały jej głowy. Nie potrzebowała już martwić się, czy z dnia na dzień ojciec nie straci pracy, a matka nie przestanie interesować rodziną. Cicha, oderwana od świata polana milczała; nie krytykowała, nie oceniała. Spełniała marzenia, wydobywając najpiękniejsze wspomnienia, aby można było przeżyć je na nowo.
Kornelia nie potrzebowała wracać. Po co? Do niebezpieczeństwa? Do świata, w którym umarła? Do rodziny opłakującej ją na pogrzebie?
Wystarczyło rozłożyć na trawie, wytarzać wśród liści i pozostać na zawsze w raju, do którego trafiła.
Skowronek znowu zaśpiewał, poskakując w miejscu i przechylając na bok niewielki łebek. Kornelia położyła się na boku, machając nogą i śmiejąc się równocześnie. Opadła na brzuch, wzdychając z ulgą. Na jej sercu zrobiło się lżej. Ciężar całkowicie opadł, a lekkość zawitała szybko i bez żadnego „ale”.
Jelonek stanął nad dziewczyną, smyrając po włosach. Machnęła ręką, odtrącając złośliwego mieszkańca polany. Zwierzę przeskoczyło nad nią, jeszcze raz zahaczając noskiem, tym razem o szyję.
— Zostaw mnie — powiedziała od niechcenia.
Odepchnęła jelonka. Dłoń bezwładnie opadła w kopiec kreta, na którym poczuła coś lepkiego, o podejrzanym, zaokrąglonym kształcie. Otrząsnęła się, mocno ściskając odnaleziony przedmiot. Wyprostowała się, nagle łapiąc za plecy, przez które przeszedł bolesny impuls, jak gdyby od kilku godzin leżała w jednej pozycji. Zmarszczyła czoło, zauważając, że coś jest nie tak. Na polanie było za pięknie, za idealnie. Nawet gdyby życzyła sobie tego, nie umiałaby zostać tu dłużej. Nie przynależała tutaj — teraz to dopiero rozumiała. W tym jednym przyznawała Erikowi rację — wchodząc na nią, minęły się z Penelopą z niebezpieczeństwem.
— Erik…
Jedno niefortunne zdarzenie, jedno wspomnienie z krainy bogów, o którym najbardziej pragnęła zapomnień, teraz pochłonęło ją w bezdennej, niekończąco odtwarzającej się wizji.
Erik odciął jej ucho.
Przełknęła ślinę, przymykając powieki. Sięgnęła na bok głowy, zatrzymując palec niemalże przy samym uchu. Puknęła się w czoło. Dlaczego w tak nieznaczących momentach musiała zachowywać się jak tchórz? Skrzywiła się. Niezależnie od tego, czy karciła siebie, czy dodawała odwagi, nadal wahała się.
W końcu sięgnęła do ucha… Napotkała jedynie klejącą się, zasklepiającą ranę. Zacisnęła pięść, zgniatając własne ucho, które podniosła z ziemi.
Wstała na równe nogi. Zamachnęła i wyrzuciła ucho daleko, nawet poza granice polany.
— Pomóż mi wyjść — zwróciła się do jelonka.
Uciekł, udając, że nie istnieje. Puszysty ogonem zakręcił się, wystając zza skały.
— Proszę, pomóż mi wyjść — powtórzyła ostrzej, chwytając za gałąź. Złamała ją w pół, gdy cierpliwość zaczynała się kończyć. — Muszę pomóc Penelopie. Chyba nic innego mi nie… — Zamilkła w połowie zdania, przegryzając wargę aż do krwi. Rana zasklepiła się tak szybko, jak powstała.
Przyklęknęła, chyląc czoło przed strażnikiem polany. Nie znajdowała innego wyjścia. Może okazała zbyt mało pokory? A może zwyczajnie była godna, aby w ogóle prosić o przysługę?
Głucha cisza pochłonęła wszelkie dźwięki, nakazując milczenie roślinom i zwierzętom, gdy Kornelia czekała na odpowiedź. Łzy zbierały się do jej oczu, dzielnie trzymając się pod cienką warstwą skóry, aby nie wypłynąć i nie okryć się hańbą przed boskim stworzeniem.
Milczenie trwało zbyt długo. Żadnego szelestu drzew czy śpiewu ptaków, gryzienia orzeszka przez wiewiórkę bądź rechotania żaby. Wydała z siebie ciche, nic nieznaczące westchnięcie w momencie, gdy przechyliła głowę na bok. Blask pojawił się w jej oczach. Odbicie polany zanikło, pozostawiając przed nią jedynie przepaść i niekończącą się mgłę, która przysłaniała to, co znajdowało się po drugiej stronie.
Wydostała się z pułapki.
— Biedna, mała dziewczynka nie umie bawić się ze mną — usłyszała śpiewną wypowiedź.


WYJAŚNIENIE: Rana jest, rany nie ma, inna pozostaje. Kornelia nie wie, co się z nią dzieje, ale wiele rzeczy które mają miejsce w mitologii greckiej ją owiane tajemnicą. Kornelia staje się jedną z nich. Ucho zostało obcięte przez ERIKA, więc słynnym sztyletem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz