—
Lamia — szepnęła, nie mając żadnych wątpliwości, kogo napotkała na swej drodze.
Przyciągnęła
kolana do piersi, otulając łydki ramionami. Nie trzęsła się. W sercu nie biło
serce. Jednak wciąż czuła ten nieustająco narastający strach. Jedne myśli
prześcigały się za drugi, przedstawiając najgorsze scenariusze, jakie mógł
tylko zgotować jej umysł. Przecież ból nie opuścił nawet po śmierci. Cierpiała.
Co jeśli Lamia wyrwie jej nogę? Odrodzi się, by znowu poddać się torturom?
Jedna
z gałęzi trzasnęła.
Odruchowo
zasłoniła usta, ściskając palcami policzki. Niewinna wiewiórka przebiegła
wzdłuż wystającego korzenia drzewa, biorąc w pyszczek niewielką gałązkę. Kornelia
westchnęła cicho, z ulgą uwalniając się z uścisku.
—
Penelopa — wysyczała Lamia, oblizując nadęte, suche wargi — gdzie jesteś? —
dokończyła z nutką ponętności w głosie. Oparła się łuskowatymi plecami o korę,
przesuwając ogon małymi fragmentami w bok.
Usiadła
po drugiej stronie tego samego drzewa, za którym skrywała się Kornelia. Dłoń Lamii
powędrowała ku górze. Napięła mięśnie, wysuwając pazury do końca. Ich gładka
powierzchnia zalśniła od blasku powoli chowającej się głowy Selene.
—
Maleńka zza drzewka — zaśpiewała, postukując końcem ogona w mech. — Wyjdziesz?
Czy ja mam cię wynieść?
Kornelia
zadrżała. Po raz pierwszy odkąd umarła. Jej serce poruszyło się w delikatnych
podskokach, narastając z każdym uderzeniem. Dlaczego? Dlaczego właśnie teraz?
Wszystko, co do tej pory poznała, zdawało się zanikać wraz z blednącą Selene,
która ustępowała miejsce rydwanowi Heliosa. Pierwsze promienie słoneczne
przebiły się z chmur z wysokiego sklepienia. Konie zarżały, a wraz z nimi
wrzasnęła Lamia. Rzuciła się ku ziemi, gdy słońce musnęło niezagojoną ranę.
Łuski zleciały z ogona, a kobieta ułożyła się w kupce liści, poddając głębokim
konwulsjom.
—
Wyjdę — oświadczyła Kornelia.
Chwyciła
za kawałek lustra, wbijając go w ranę. Z ogona trysnęła krew. Echo zaniosła
krzyk Lamii między krainą bogów, szerząc ostrzeżenie nadciągającej walki.
Kornelia obeszła cierpiącą kobietę, uciekając wzdłuż przepaści. Jeleń przebiegł
obok niej, porożem zahaczając o skórę dziewczyny.
—
Odejdź — nakazała zwierzęciu — bo zaraz zginiesz.
Parsknęła
śmiechem. Powinna ratować siebie, a nie myśleć o jakimś przypadkowym
zwierzęciu. Przynajmniej nie w tym momencie. Skręciła w prawo, znajdując polanę,
na którą wcześniej weszła razem z Penelopą. Zakręciło się w jej głowie.
Niekończące się odbicie jednego miejsca wirowało w jedną, potem w drugą stronę,
wydając się zmierzać ku nieskończoności. Odwróciła się — ta sama polana.
Zatrzymała — przed sobą widziała tylko polanę. Gdzie nie patrzyła, gdzie nie
uciekała wzrokiem, wszędzie kroczyła za nią ta sama polana.
Zacisnęła
szczękę.
—
Dasz radę, dasz radę — powtórzyła sobie, słysząc w oddali trzaski łamanych
drzew — Lamia zmierzała ku niej.
Samotnia
łania przeszła przez polanę, snując się między trawami. Podskoczyła w miejscu,
kopytami stukając o kamień. Wystraszona schowała się, gdy tylko Kornelia
spojrzała prosto na nią. Wychyliła pyszczek, muskając nim o szorstką korę.
—
Nie bój się — szepnęła, wystawiając przed siebie rękę.
Poszurała
o siebie palcami, chcąc zachęcić zwierzątko, by podeszło do niej. Łania
odsunęła się. Białe jak śnieg futerko zalśniło wśród jasnych promieni Apollo.
Przyjemne ciepło ogarnęło martwe ciało Kornelii. Łania zawołała ją, podskakując
na boki coraz bliżej niej.
Uśmiechnęła
się.
Rozłożyła
szeroko ręce, swobodnie opadając w stos czerwono-żółtych liści. Skowronek
przeleciał między koronami drzew, siadając nieopodal. Zaćwierkał, dziobiąc ostrym
dziobem w policzek Kornelii. Dla niej te ostre ukłucia były niczym. Wszystko,
co znała — nienawidziła czy kochała — odeszło w niepamięć. Tu znalazła spokój, którego
od zawsze szukała. Żadne obowiązki, ciągłe kłótnie rodziców, gonitwy za dobrymi
ocenami i stypendium nie zawracały jej głowy. Nie potrzebowała już martwić się,
czy z dnia na dzień ojciec nie straci pracy, a matka nie przestanie interesować
rodziną. Cicha, oderwana od świata polana milczała; nie krytykowała, nie
oceniała. Spełniała marzenia, wydobywając najpiękniejsze wspomnienia, aby można
było przeżyć je na nowo.
Kornelia
nie potrzebowała wracać. Po co? Do niebezpieczeństwa? Do świata, w którym
umarła? Do rodziny opłakującej ją na pogrzebie?
Wystarczyło
rozłożyć na trawie, wytarzać wśród liści i pozostać na zawsze w raju, do
którego trafiła.
Skowronek
znowu zaśpiewał, poskakując w miejscu i przechylając na bok niewielki łebek.
Kornelia położyła się na boku, machając nogą i śmiejąc się równocześnie. Opadła
na brzuch, wzdychając z ulgą. Na jej sercu zrobiło się lżej. Ciężar całkowicie
opadł, a lekkość zawitała szybko i bez żadnego „ale”.
Jelonek
stanął nad dziewczyną, smyrając po włosach. Machnęła ręką, odtrącając
złośliwego mieszkańca polany. Zwierzę przeskoczyło nad nią, jeszcze raz
zahaczając noskiem, tym razem o szyję.
—
Zostaw mnie — powiedziała od niechcenia.
Odepchnęła
jelonka. Dłoń bezwładnie opadła w kopiec kreta, na którym poczuła coś lepkiego,
o podejrzanym, zaokrąglonym kształcie. Otrząsnęła się, mocno ściskając
odnaleziony przedmiot. Wyprostowała się, nagle łapiąc za plecy, przez które
przeszedł bolesny impuls, jak gdyby od kilku godzin leżała w jednej pozycji.
Zmarszczyła czoło, zauważając, że coś jest nie tak. Na polanie było za pięknie,
za idealnie. Nawet gdyby życzyła sobie tego, nie umiałaby zostać tu dłużej. Nie
przynależała tutaj — teraz to dopiero rozumiała. W tym jednym przyznawała
Erikowi rację — wchodząc na nią, minęły się z Penelopą z niebezpieczeństwem.
—
Erik…
Jedno
niefortunne zdarzenie, jedno wspomnienie z krainy bogów, o którym najbardziej
pragnęła zapomnień, teraz pochłonęło ją w bezdennej, niekończąco odtwarzającej
się wizji.
Erik
odciął jej ucho.
Przełknęła
ślinę, przymykając powieki. Sięgnęła na bok głowy, zatrzymując palec niemalże
przy samym uchu. Puknęła się w czoło. Dlaczego w tak nieznaczących momentach
musiała zachowywać się jak tchórz? Skrzywiła się. Niezależnie od tego, czy karciła
siebie, czy dodawała odwagi, nadal wahała się.
W
końcu sięgnęła do ucha… Napotkała jedynie klejącą się, zasklepiającą ranę.
Zacisnęła pięść, zgniatając własne ucho, które podniosła z ziemi.
Wstała
na równe nogi. Zamachnęła i wyrzuciła ucho daleko, nawet poza granice polany.
—
Pomóż mi wyjść — zwróciła się do jelonka.
Uciekł,
udając, że nie istnieje. Puszysty ogonem zakręcił się, wystając zza skały.
—
Proszę, pomóż mi wyjść — powtórzyła ostrzej, chwytając za gałąź. Złamała ją w
pół, gdy cierpliwość zaczynała się kończyć. — Muszę pomóc Penelopie. Chyba nic
innego mi nie… — Zamilkła w połowie zdania, przegryzając wargę aż do krwi. Rana
zasklepiła się tak szybko, jak powstała.
Przyklęknęła,
chyląc czoło przed strażnikiem polany. Nie znajdowała innego wyjścia. Może
okazała zbyt mało pokory? A może zwyczajnie była godna, aby w ogóle prosić o
przysługę?
Głucha
cisza pochłonęła wszelkie dźwięki, nakazując milczenie roślinom i zwierzętom,
gdy Kornelia czekała na odpowiedź. Łzy zbierały się do jej oczu, dzielnie
trzymając się pod cienką warstwą skóry, aby nie wypłynąć i nie okryć się hańbą
przed boskim stworzeniem.
Milczenie
trwało zbyt długo. Żadnego szelestu drzew czy śpiewu ptaków, gryzienia orzeszka
przez wiewiórkę bądź rechotania żaby. Wydała z siebie ciche, nic nieznaczące
westchnięcie w momencie, gdy przechyliła głowę na bok. Blask pojawił się w jej
oczach. Odbicie polany zanikło, pozostawiając przed nią jedynie przepaść i
niekończącą się mgłę, która przysłaniała to, co znajdowało się po drugiej stronie.
Wydostała
się z pułapki.
—
Biedna, mała dziewczynka nie umie bawić się ze mną — usłyszała śpiewną
wypowiedź.
WYJAŚNIENIE: Rana jest, rany nie ma, inna pozostaje. Kornelia nie wie, co się z nią dzieje, ale wiele rzeczy które mają miejsce w mitologii greckiej ją owiane tajemnicą. Kornelia staje się jedną z nich. Ucho zostało obcięte przez ERIKA, więc słynnym sztyletem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz