Wyciągnął dłoń, próbując pochwycić za
wysunięte z jaskini ręce staruszek, lecz te wsunęły się z powrotem do środka.
Podążył za nimi, wchodząc prosto w pułapkę trzech złośliwych kobiet. Ciemność
zalała go zewsząd, zabierając gwałtownie cały dostęp do światła. Chłodne,
wilgotne powietrze podrażniło jego gardło. Zachłysnął się. Poczuł, że zaczyna
się dusić. Odwrócił się, lecz zastał przed sobą jedynie litą ścianę. Wejście
zamknęło się. Uderzył kilkukrotnie w ścianę — ta nie poruszyła się nawet o
kawałek.
— Cholerne wiedźmy — syknął,
podciągając koszulę aż pod same usta, by je zasłonić. Chwilowo pomogło, ale nie
na długo. — Gdzie jesteście, o wielkie Mojry? — krzyknął. Jego głos odbił się
echem między poszczególnymi korytarzami jaskini.
Zastało go jedynie milczenie.
Ruszył, nie widząc sensu w tkwieniu w
jednym miejscu. Wierzył, że prędzej czy później odnajdzie właściwe
pomieszczenie. Wystarczyło ujrzeć drobne skupisko światła, by wiedzieć, gdzie
należy się kierować. W całym swoim życiu odwiedził Mojry trzy razy. I właśnie
wtedy zorientował się w zamiłowaniu kobiet do robienia swoim gościom wrednych
żartów. One nazywały je „trudnościami”, przez które każdy człowiek musi
przejść, Erik z kolei wyczuwał od nich tylko sarkazm i czystą złośliwość.
Jednak pomimo tych niedogodności, zawsze pozwalały człowiekowi dotrzeć do
siebie.
Tym razem było nie inaczej.
Gdy Erik skręcił w piąty korytarz z
kolei, zauważył palącą się przy ścianie pochodnię. Wyjął ją z uchwytu.
Przemierzył wzrokiem przez wejścia do kolejnych grot, odnajdując w końcu
siedzibę Mojr.
— Znalazł nas, siostry — obwieściła
Kloto. Zaśmiała się niemal skrzeczącym głosem i zamilkła.
Westchnął ciężko. Obejrzał się przez ramię.
Kusiło go, by zawrócić i na własną rękę poszukać jakiegoś wyjścia. Gdyby tak
uczynił, Mojry nigdy nie wypuściłyby go ze swej pieczary.
Poszedł do kobiet, odkładając wcześniej
zabraną pochodnię. Światło zaczęło przybierać na sile, przebijając się przez
wcześniej zewsząd panujący mrok. Uśmiechnął się delikatnie. W zasadzie była to
jedna z nielicznych zalet przybycia w odwiedziny do Mojr.
— Witaj. — Powitały go trzy zmarszczone
twarze. — Nie spieszyłeś się — rzekły równocześnie.
Przyklęknął, chyląc głowę nisko i
pokornie.
— Witajcie wielkie panie losu
ludzkiego. Dziękuję, że zechciałyście mnie przyjąć w…
— Eriku, przestań — przerwała mu
Lachezis. — Jak jeszcze leżałeś w kołysce wyprzędłyśmy twój los. Znamy cię,
więc nie musisz się tak zachowywać wobec nas.
— Nienawidzimy fałszu. W losie jest
nawleczona cała prawda, więc i ty żyj z nią w zgodzie — wyjaśniła Kloto.
Zaśmiały się. Posmutniały. Powróciły do
cięcia nici, nie odrywając wzroku od stojącego przy wejściu Erica. Wyciągnęły
przez siebie ręce. Machnęły, zapraszając młodzieńca do środka.
Niechętnie, ale wszedł. Odwrócił się i,
jak przewidział, wejście zamknęło się za nim. Nie dostrzegł nawet najmniejszych
zarysów wcześniej znajdującego się otworu. Stało się wszystko, czego się
spodziewał — został skazany na łaskę Mojr.
Westchnął.
— Przyszedłem tutaj, żeby pomyśleć —
przyznał od razu. Przed boginiami nie warto ukrywać prawdę. — Poszukuję pewnej
dziewczyny. Ma na imię…
—… Penelopa — odpowiedziały za niego
równocześnie.
Zaśmiał się cicho. Kobiety posłały mu
ostre, rozczarowujące spojrzenie. Szybko zasłonił dłonią usta, kaszlnął i udał,
że zdarzenie nie miało miejsca.
— W takim razie możecie mi powiedzieć,
gdzie ją znajdę?
Pokręciły głowami, nadal obrażone za
wcześniejsze zachowanie.
— Więc mogę wyjść? — kontynuował.
— Nie — odparły stanowczo.
Erik oparł się o ścianę, rozglądając za
potencjalnym wyjściem; na spokojnie i bez żadnego pośpiechu. Nie czuł się
zawiedziony reakcją kobiet — od początku był świadomy, że nie zostanie
wypuszczony bez żadnych przeszkód. Mojry wraz z wiekiem robiły się coraz
bardziej irytujące i złośliwe, choć w praktyce nie mogły się starzeć.
— To może inaczej zapytam — zaczął. W
jednej z pochodni coś zaskwierczało.
— Słuchamy.
— Penelopa tu była? — Pokręcił głową na
boki. Przeczuwał, jak skończy się ta nędzna próba uzyskania informacji.
— A jak sądzisz? — odparła sama
Atropos, ku wyraźnym niezadowoleniu sióstr.
Lachezis i Kioto odchrząknęły.
Zmarszczki na twarzy pogłębiły się. Zatrzymały pracę na moment, nie przecinając
kolejnej nici. W końcu ich bunt znikł i powróciły do dalszego tkania losu
ludzkiego.
Ogień z paleniska prawie zgasł. Erik
podszedł do niego, rozgrzebując spalone drzewo. Dorzucił kilka patyków, które
leżały daleko stosu nici. Podniósł się, omyłkowo stając na rozlanej cieczy.
Noga wykręciła się. W ostatniej chwili złapał za gorącą krawędź kotła. Cała
konstrukcja zachybotała się i upadła wraz mężczyzną na litą skałę. Rozległ się
głośny chlupot. Potem trzask. A na końcu uderzenie. Zupa rozlała się po całym
podłożu pomieszczenia.
— Uważaj! — krzyknęły zawodząco Mojry,
podciągając suknie pod same kolana. Wskoczyły na siedzenia, wypuszczając jedną
z nici do zupy.
— Nie! — Atropos zbladła. Przegryzła
wargę do krwi. Przykucnęła, ręką próbując złapać za szpulę, lecz ta nie chciała
do niej wrócić.
— Cholera, to zejść po nią — syknął
Erik, w jednej chwili całkowicie zapominając, z kim ma do czynienia.
Chwycił się gwałtownie za nogę. Impuls
przeszedł od samego kolana aż po pas. Stuknął delikatnie w udo — ból uderzył w
niego ze zdwojoną siłą. Zacisnął zęby, dusząc w sobie krzyk. Wziął kilka
głębszych wdechów, po czym podjął próbę wstania. Jeden ruch — podparł się ręką
o skałę, drugi — stabilnie postawił zdrową nogę. Ból walnął z potrójną mocą.
Erik wrzasnął, ponownie upadając w rozlaną zupę.
— I coś narobił, głupi! — rzekła z
wyrzutami Lachezis.
— Ludzkie kobiety powiedziałyby, że tak
to się kończy, gdy faceta dopuszczasz do garów — zażartowała Kloto.
— Zamilczcie! — uciszyła wszystkich
Atropos. — Nie widzicie siostry, że nić wpadła do zupy. — Wskazała na szpulę. —
Ta nić nie może zostać już przecięta. Nie interesuje cię to, Lachezis?
— Nić została przekazana tobie,
siostro. — Zmarszczyła czoło. — Wiń Erika, nie mnie!
Erik nie miał ani czasu, ani sił, by
słuchać kobiet. Dlaczego akurat teraz musiał się zdarzyć taki wypadek? Przez
jakąś cholerną zupę? Nie, nie mógł uwierzyć w tak żałosny przypadek. Musiał za
wszelką cenę znowu ruszyć w drogę.
Jeszcze raz spróbował stanąć na różne
nogi. Jednak gdy przyłożył rękę do podłogi, poczuł coś pod nią. Złapał za
miękki w dotyku przedmiot — był to Węzeł Gordyjski.
— Spotkałyście Penelopę — oświadczył
nagle, spoglądając na zaskoczone Mojry. — I wy ją uwolniłyście…
— Takie było jej przeznaczenie —
wyjaśniła wątpliwie Kloto, nie wierząc we własne słowa.
— Nie… — szepnął, rozglądając się
wokoło. — Wy tak zadecydowałyście, o boginie. Wy — szukał właściwego słowa —
sprzeciwiłyście się nawet Zeusowi — zauważył.
Zmarszczył czoło. Raptownie spojrzał na
Mojry z niedowierzaniem w oczach. Prychnął. I jak na życzenie, wyjście z
pomieszczenia otworzyło się.
— Jesteśmy przeznaczeniem — oświadczyły
jednocześnie. — To my pleciemy żywot ludzki, nie sprzeciwiamy się. Wszystko
jest przeznaczeniem.
— Prawda — fuknął.
Podniósł się. Ból zelżał, poza tym nie
miał ochotę spędzić kolejnej minuty w tym przeklętym miejscu. Wyszedł. Światło
zanikło, ustępując całkowitej ciemności. Podłoże stało się śliskie, a tym samym
niebezpieczne. Erik zaśmiał się tylko, myśląc o tym, jak się nie zabić po
drodze. Chodził teraz niegramotnie, kulejąc na kontuzjowaną nogę. Wykonał w
życiu setki misji, ale nigdy jeszcze nie zdarzyła mu się tak problematyczna i
irytująca jednocześnie, która początkowo wydawała się całkowicie banalna. Od
teraz musiał uważać. Atena nie zdzierżyłaby porażki; nie pierwszej w walce z
Aresem.
— Kornelio! — usłyszał donośny krzyk.
Zamarł na moment, a potem ruszył, jak
gdyby sam Cerber gonił go. Zapomniał o obolałej nodze — liczyła się już tylko
Penelopa i jej bezpieczeństwo. Ścisnął mocniej sztylet. Zrobił krok do przodu. Pojawił
się na zewnątrz jaskini, stając na miękkiej jak puch trawie. Zachwiał się.
Mroczki pojawiły mu się przed oczami. Zrobił sobie daszek z dłoni, tworząc
nikłą ochronę przed słońcem, i rozejrzał się — znalazł się tuż przy gaju nimf.
Zabrakło mu słów.
— Błagam, obudź się — rozległ się
kolejny krzyk Penelopy.
Erik rozciągnął nogę, błagając ją, by
wytrzymała jeszcze te najbliższe kilka godzin; tylko do momentu, w którym
bezpiecznie zabije tę dziewczynę. Jak się spodziewał, kończyna nie
odpowiedziała mu. Nadal pobolewała, ale udał, że nic się nie stało, i podszedł
w stronę dziewczyny, która właśnie obudziła swoją przyjaciółkę — a jego
największego wroga.
***
—
Kornelia! — krzyknęła Penelopa, biegnąc w stronę nieprzytomnej dziewczyny. —
Odsuńcie się, szybko!
Śpiewy
driad ustały w jednej chwili. Flet wypadł z rąk satyra. Mężczyzna uciekł w
gęsty las niczym przepłoszone zwierzę. Liście zaszeleściły wśród drzew,
wysychając przez strach swych opiekunek. Kobiety zlęknione stanęły przy swoich
pniach, drżąc. Dłonie wtopiły w korę, łącząc z nią skórę, aż w pełni zostały
pochłonięte przez swoje domy.
Penelopa
zignorowała je. Zdjęła z siebie bluzę i zarzuciła ją na bladą jak śmierć
Kornelię; lecz wciąż żywą. Potrząsnęła ją za ramiona, wciąż powtarzając:
—
Obudź się! — Łzy spłynęły po jej zaczerwienionych policzkach.
Złapała
się gwałtownie z głowę, wplatając palce we włosy. Szarpnęła, wyrywając kilka z
nich. Ręce bezwładnie opadły jej na kolana. Zakrwawione kosmyki wysunęły się
porwane przez ciepły powiew Zefira.
—
Co tu robisz? — spytała głosem pełnym żalu i rozczarowania. Nie rozumiała
powodu, dla którego Kornelia miała się znaleźć razem z nią w świecie bogów. To
była jej wina? Bo poprosiła o głupie lustro? Czy za wszystkim krył się
zwyczajny podstęp? Próbowała w myślach znaleźć odpowiedź, ale przychodziły
kolejne problemy — nie rozwiązania.
Nie
wiedziała, co robić dalej. Docierało do nie tylko, że za wszelką cenę musi
obudzić Kornelię.
Podniosła
dłoń w desperacji, po czym wymierzyła ostry cios prosto w policzek najlepszej
przyjaciółki. Rozległ się plask, a potem krzyk Kornelii. Dziewczyna gwałtownie
podniosła się, uderzając czołem w policzek Penelopy. Obie wrzasnęły z bólu.
Skuliły się i jęknęły.
—
Za co?! — wyrzuciła z siebie z wyrzutami Kornelia.
—
Rozejrzyj się!
Zrobiła
tak od niechcenia. Zadrżała. Oblepiona zielonym mchem kobieta wyjrzała zza
pnia, mrugając liścianymi powiekami w jej stronę. Pomachała w jej kierunku,
lecz Kornelia zamarła w całkowitym bezruchu. Bała się? Raczej nie, po prostu
nie umiała wyjaśnić tego, co widzi. Przetarła oczy, sądząc, że to tylko wredny
sen, ale nic się nie zmieniło. Zwieszony w powietrzu pałac Zeusa zalśnił
diamentami, a białe skrzydła Irys rozpostarły się na niebieskim sklepieniu. Nie
śniła… Złapała się za ramiona. Poprawiła bluzę, która zsunęła się podczas
pobudki, wbijając wzrok w czerniejącą trawę. Położyła dłoń na czole, następnie
przysłaniając nią oczy.
—
To jakiś żart? — wydusiła z siebie, choć znała już prawdę.
—
Niestety nie — odpowiedziała smutnie Penelopa. — Znalazłyśmy się obie w świecie
bogów. Ale… — Pokręciła głowę. — Jak ty się tutaj znalazłaś?! — Podniosła głos.
— Co się stało?!
—
Nie pamiętam! — odkrzyknęła. Wstała, rzucając bluzą prosto w twarz Penelopy. —
Nie miej do mnie pretensji! Cholera! — Skuliła się z bólu, który nagle chwycił
ją pod brzuchem. Zrobiło jej się niedobrze. Pochyliła się nad ziemią,
oddychając głęboko.
Penelopa
od razu podbiegła do niej tyłu, przytulając do siebie. Pogłaskała dziewczynę po
głowie, cicho powtarzając, że wszystko będzie dobrze — sama nie wierzyła we
własne słowa.
—
Uspokójcie się! — rozległ się wrzask z okolic drzew.
Dziewczyny
podskoczyły w miejscu. Odsunęły się, zauważając ogromny cień, który zbliżał się
w ich stronę. Penelopa stuknęła Kornelię w ramię, po czym chwyciła ją pod pachy
i zaczęła ciągnąć za sobą. Na ucieczkę było za późno, ale nie zamierzała
przegrać bez podjęcia próby ratowania się. Nagle przystanęła. Kornelia obróciła
się i spojrzała na nią z niedowierzaniem. Słońce Apolla wyszło zza chmur, a
promienie padły na twarz Erika, który z trudem przedarł się przez gąszcz. Obie
zamarły, nie ciesząc się ani nie smucąc z jego przybycia.
—
Naprawdę myślicie, że mi uciekniecie? — spytał żartobliwym tonem, rozciągając
prawą rękę.
Penelopa
zacisnęła zęby ze złości. Zęby zagrzechotały jej.
—
Kim on jest? — szepnęła Kornelia.
—
Erik, facet, który mnie porwał — wyjaśniła szybko.
—
O nie, nie! — Stanął w swojej obronie. — Poprosiłem o pomoc, a ty zgodziłaś
się, nieprawdaż? — Uśmiechnął się, po czym westchnął z rozczarowaniem. — Nie
kłócę się więcej. — Machnął od niechcenia rękoma. Złożył je w gest modlitwy i
zwrócił się do Penelopy: — Zapomnijmy o tym i, proszę, pójdźmy nad przepaść i
załatwmy sprawę bez większych problemów.
Założył
ręce na piersi, nerwowo tupiąc nogą o podłoże. Spieszył się. Na Olimpie
panowała niepokojąca cisza, która z jednej strony cieszyła go, a z drugiej
martwiła. Nigdy nie zwiastowała niczego dobrego, choć teraz dawała mu okazję na
to, by bez większych niespodzianek przejść nad Granicę Olimpu.
Nie
ufały mu. Erik nie miał do nich żadnych pretensji; każdy tak by się zachował.
Jednak on nie posiadał dodatkowego czasu, który mógłby dać dziewczynom na
zastanowienie.
—
Zabierz nas do domu — oświadczyła nagle Kornelia, przerywając ciszę.
Mężczyzna
aż cofnął się z wrażenia. Ta dziewczyna musiała być martwa, skoro przebywała w
świecie bogów, a mimo to wydawała się nie zdawać sobie z tego sprawy.
—
Nie możesz wrócić do… — Zawahał się. Podrapał się po policzku. Prawda
rozwiązałaby wiele kwestii, ale w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że nikt
by mu nie uwierzył — nie jemu.
—
Ponieważ? — Wbiła ostre spojrzenie w Erika.
Westchnął,
zastanawiając się, co ma teraz powiedzieć.
—
Trzeba wam jakoś pomóc? — zapytał szczerze.
—
Zabawne. — Kornelia fuknęła. — Nie ufaj mu — zwróciła się do przyjaciółki. —
Masz nas natychmiast zabrać do domu, koniec tego wszystkiego.
—
Jak już wcześniej wspomniałem, Penelopa obiecała mi pomóc, poza tym nie jest
tak łatwo się wydostać z tego miejsca. A na pewno ciężej będzie z trzema
osobami, aniżeli z dwoma — wyjaśnił.
—
Ciężej oznacza trudniej, nie że się nie da — chwyciła go za słowa.
Zaśmiał
się pod nosem. Kornelia potrafiła z nim rozmawiać, w przeciwieństwie do
Penelopy, która wciąż milczała. Czuł się zawiedziony jej osobą. Oczekiwał
więcej po uczennicy Fobosa.
—
Nie, panienko. — Przysiadł przed dziewczynami. Ból znowu chwycił go w nodze.
Syknął cicho. Dziewczyny na szczęście tego nie zobaczyły. — Dla twojej
wiadomości ja tu stawiam warunki. Jeśli dotrzemy bezpiecznie pod Granicę
Olimpu, a Penelopa odda swoją krew, to przyrzekam zabrać was do domu.
Pseudologos,
bóg kłamstwa, musiał być z niego teraz dumny. Wielkie oszustwo przeszło w kilku
prostych zdaniach przez usta, bez najmniejszego zwątpienia czy skruchy.
Rozbrzmiał
dźwięk obijających się o siebie łańcuchów. Krzyk przebił się przez niebo
Olimpu. Mieszkańcy domu bogów zamarli w oczekiwaniu na odpowiedzi. Jeden głos
rozniósł się echem między wielkimi pałacami bogów, ogłaszając wielki gniew
Zeusa, a drugi błagania kobiety. Metalowa klatka opadła z chmur, zawierzając
się w powietrzu. Naga jak nowonarodzone dziecko Afrodyta przysunęła się bliżej
krat, spoglądając na znajdujący się pod nią świat.
Erik
odsunął się z przerażenia.
—
Uciekajmy szybko w las — szepnął, łapiąc w nadgarstkach Penelopę i Kornelię.
Pociągnął je za sobą, zanim słodki, ponętny głos wydobył się z ust bogini
miłości.
—
Zimno mi. — Słowa wypłynęły z kobiety delikatnym tonem, który pochwycił serca
bogów. — Ile oddałabym za to, żeby męskie ciało ogrzało me zziębnięte kończyny?
Ile pocałunków złożyłabym wybawicielowi, który wyciągnąłby ręce, aby zabrać
mnie w swoje ramiona?
Uśmiech
przykrył piękną twarz Afrodyty. Gołębie podleciały do niej, niosąc wiosenne
kwiaty, które rozsypały nad złotymi włosami swej pani. Rozmowy zabrzmiały wśród
bogów, przeradzając się stopniowo w kłótnie między tymi, którzy pragnęli popaść
w łaski Afrodyty.
Penelopa
uniosła wzrok, przypominając sobie wizytę sprzed dwóch dni. Na samo wspomnienie
o jej idealnych rysach, zaokrąglonych kształtach zrobiło jej się gorąco. Serce
zakołatało w nierównym tempie. Przystanęła przy jednym z drzew, potrzebując
wziąć kilka głębszych wdechów.
—
Nie zatrzymuj się — ostrzegł ją Erik.
Pokręciła
głową. Policzki przykryła czerwień. Nie
zdołała wykonać choćby jednego kroku dalej. Nogi zatrzęsły się, tak bardzo
chcąc zanieść ją pod klatkę, w której Afrodyta machała do niej delikatną jak
łabędzi puch dłonią. Wyciągnęła przed siebie rękę, lecz ta została gwałtownie
pochwycona przez Erika. Wykręcił nią i zarzucił na plecy.
—
Na Zeusa, spróbuj zapomnieć o Afrodycie! Cholera, jedno spotkanie i już się
zakochałaś. — Poprawił w biegu zawieszoną na swoich plecach Penelopę. —
Zapomnij i tyle.
—
A możesz łaskawie wyjaśnić, panie wszystko wiem i siedzę cicho. — Żachnęła się
Kornelia.
—
Afrodyta to bogini piękna i miłości. — Prychnął. — Nie słyszysz, jak kusi?
Jeśli nadal nie rozumiesz, dziewczynko, to za chwilę zjawi się tutaj kilku
bogów, którzy z chęcią ją uwolnią. Bogów, którzy na pewno zainteresują się
twoją koleżanką.
Kornelia
zrozumiała, ale nie zaufała.
Wyrwała
się z uścisku Erika, zaczynając biec o własnych siłach. Mężczyzna był od niej
znacząco szybszy, ale nadal dotrzymywała mu kroku. Penelopa nie potrafiła tego
zrobić. Każde słowa Afrodyty spowalniały ją. Podniecenie i ból, przebijające
jej serce, przybierały na sile. Jęki bogini stawały się zawodzącym błaganiem o
ratunek, którego Penelopa nie dawała jej. A każdy kto ignorował boga, musiał
liczyć się z cierpieniem.
Chłodny
podmuch przybył znad wielkiego morza. Potężne fale odbiły się od skał,
posyłając zatrważający wstrząs po całej krainie. Obleczony muszlami trójząb
wyłonił się znad poziomu wód, a zaraz za nim ogromny jak góra brodaty mężczyzna
o twardym spojrzeniu.
—
Posejdon — rzekł Erik. Strach spowolnił go. Nie znajdował sił ani samego sensu,
by biec dalej. Patrzył przed siebie, ale nie wiedział, gdzie się kieruje. Po
prostu uciekał dalej dla samego uciekania.
Kornelia
uśmiechnęła się nieznacznie. Gwałtownie zatrzymała się, równocześnie popychając
Erika od tyłu. Odwróciła się, łapiąc Penelopę za nadgarstek.
—
Ty cholero! — wrzasnął, uderzając w tym samym czasie o znajdujące się przed nim
drzewo.
Nie
usłyszał odpowiedzi.
Penelopa,
zmuszając się do tego jednego ruchu, okręciła się i podążyła za Kornelią przez
jaśniejszą część lasu. Drzewa wydawały się rosnąć coraz rzadziej. Promienie
słoneczne przebiły się przez korony. Szepty nimf ucichły. Afrodyta wydawała jęk
wdzięczności, łapiąc za kraty, do których zmierzał Pan Mórz i Oceanów.
Dziewczyny
przystanęły, nie znajdując już w sobie sił na dalszy bieg bez najmniejszego
sensu. Dążyły do nikąd, ze wszystkich stron kierując się na niewinnie
wyglądającą polankę z siedzącą na jej środku małą sarenką. Zdały sobie sprawę,
że bez planu, bez czyjeś pomocy są skazane na porażkę…
—
Przepraszam. — Kornelia upadła na kolana. Podrapała się po swędzącej szyi, na
której pojawiła się cienka jak nitka linia. — Zgubiłyśmy się…
—
Przynajmniej jest tu cicho.
Penelopa
odetchnęła z ulgą, czując, jak z jej serca spadł ogromny ciężar. Słowa już nie
raniły jej, a pragnienie pomocy nie ciągnęło ku największemu z możliwych
niebezpieczeństwem. Aczkolwiek nie znalazły się w bezpiecznej przystani.
Przyłożyła
dłoń do czoła, rozmasowując je. Naznaczenie milczało.
—
Czy coś błyszczy mi na głowie? — zwróciła się do Kornelii.
Spojrzała
na nią.
—
Nie. — Pokręciła głową. — A co?
—
Wydawało mi się, że skoro jesteś w świecie bogów, to powinnaś zauważyć moje
naznaczenie. — Nie ucieszyła się, nie posmutniała. Nie potrafiła określić, co
miało to oznaczać.
Nagle
ciszę przebił dźwięk przypominający ocierający się o siebie metal. W ciągu
sekundy klinga przemknęła przed oczami Penelopy, wbijając się prosto w ziemię
tuż obok nogi Kornelii. Wrzasnęła, lecz jej usta zostały zasłonięte przez
silną, męską dłoń. Uderzyła pięścią w rękę napastnika — ten tylko zacisnął
uścisk.
—
Myślałyście, że ucieczka to taki dobry pomysł?
Erik
cisnął Penelopą o ziemię. Splunął, po czym wydobył miecz z podłoża i skierował
jego kraniec w kierunku szyi Kornelii. Zimne ostrze dotknęło skóry dziewczyny,
ale nie zraniło jej; chwilowo.
—
Zawsze staram się „grzecznie” wykonać misję i być miłym, ale z tak
problematycznymi dziewczynami jak wy się po prostu nie da… — Zaśmiał się. —
Spokojnie, mogę być dalej miły, bo przecież oboje na tym zyskamy, ale…
Nie
zdążyły zareagować.
Przybliżył
się i jednym, płynnym ruchem złapał za ucho Kornelii. Odciął je. Wrzasnęła,
rzucając się w konwulsjach na podłożu. Krzyk za krzykiem przebijał ciszę lasu,
w którym się znalazły. Penelopa zamarła w przerażeniu. Uniosła dłonie i
chwyciła nimi twarz. Erik przyklęknął nad nią. Jego ciepły, nienaturalny
uśmiech przeszył jej serce na wskroś.
—
Zostaw mnie — wydusiła z siebie.
Popchnęła
go. Nawet nie drgnął. Uderzyła w twarz, tylko się zaśmiał. Przestała robić
cokolwiek, położył na jej kolanach zakrwawione ucho przyjaciółki.
—
A więc zacznijmy od nowa, dobrze? — poprosił, podając Kornelii czystą
chusteczkę. — Jestem Erik i przysięgam na swój honor, że jak tylko spełnię
swoją misję, odstawię was, żywe istoty, z powrotem do świata ludzi. Pasuje?
Nie
była zdolna wypowiedzieć choćby jednego słowa. Jej oczy skierowały się na
jęczącą z bólu Kornelię, która cierpiała przez nią. Tylko przez nią. Zadrżała,
równocześnie kiwając głową. Erik złapał ją za dłoń i potrząsnął, niby w geście
pojednania. Zabrała ją, przyciągając do piersi.
—
Nie brzydź się mną, Penelopo — powiedział smutnym tonem. — Ja też nie robię
tego z przyjemności. Oboje jesteśmy winni. — Wskazał na jej rękę.
Oboje, powtórzyła w myślach. Oboje byli równo
umoczeni we krwi Kornelii. Oboje przyłożyli się do tego, co ją spotkało.
Nienawidziła siebie, a jeszcze bardziej nienawidziła Erika. Dopiero teraz
pojęła, dlaczego Pavor tak bardzo usiłował ją trzymać z daleka od tego świata,
chronić za wszelką cenę i uciekać, gdy tylko znajdzie się w jego pobliżu. Miał
rację…
—
Zamknij się! — rozległ się krzyk Kornelii. — Oboje jesteście winni? Nie
rozśmieszaj mnie! — Podniosła się, przykładając do wciąż krwawiącej rany rękaw
bluzki. — Nie pozwolę byś dzielił winę na dwoje. Może i to właśnie przez
Penelopę, nie… — pokręciła głową — Może i przez to, że przyjaźnię się z
Penelopą znalazłam się tutaj, ale to nie ona mnie zraniła. To nie ona nie
pozwala mi teraz wrócić do domu. Nie będę dla twojej satysfakcji, Eriku,
oskarżać jej o coś, bo ty tak chcesz.
—
To nie był mój…
—…
zamiar? — dokończyła za niego, po czym prychnęła. — Wiem, wiem. Pomyliłam się,
musisz mi wybaczyć. A teraz proszę, czy możesz zabezpieczyć moje ucho? Trochę
krwawi…
—
Oczywiście, ale najpierw znajdziemy jakieś bezpieczniejsze miejsce. — Rozejrzał
się. — Wbrew pozorom tu nie jest tak spokojnie.
Penelopa
strzepnęła z kolan odcięte ucho. Wstydziła się tego czynu, ale nie umiała
dłużej patrzeć. Erik miał rację i Kornelia miała rację. Ponosiła winę za
wszystko, co spotkało Kornelię, ale równocześnie nie była niczemu winna.
Przetarła
mokre od łez oczy, po czym uderzyła się dłońmi w policzki. Wierzyła, że w ten
sposób zyska potrzebne jej siły. Pragnęła, by wstyd i żal odeszły w niepamięć,
i tak jak Kornelia odważnie przeciwstawić się Erikowi.
—
Jesteś tchórzem.
Zamarła.
Obejrzała się za siebie, lecz ujrzała tylko pustą przestrzeń. Posmutniała. Czy
były jej to własne myśli, czy ktoś próbował jej spłatać figla — odpowiedź nie
robiła jej żadnej różnicy. Bo za tymi słowami nie krył się żaden fałsz. Po
prostu była tchórzem…
—
To co? Idziemy? — odezwał się Erik, wskazując ręką w kierunku, w którym mieli
podążać.
—
Tak — odpowiedziała Penelopa. — Pomóc ci? — zwróciła się do Kornelii.
—
Nie. Dam sobie radę. Jak coś, to poproszę o pomoc tego miłego pana. — Posłała
złośliwy uśmieszek Erikowi. — I mam nadzieję, że ten miły pan raczy nam
odpowiedź na kilka pytań.
—
Rozum… — Nie dokończyła. — „Miły pan” — powtórzyła cicho, tak że nikt jej nie
usłyszał. Te słowa, sposób ich wypowiadania nie pasowały do Kornelii.
Penelopa
podeszła do dziewczyny. Ta znowu zaczęła drapać się po szyi. Czerwone pręgi
robiły się coraz bardziej widoczne, lecz poza nimi nic więcej nie ujrzała.
Aczkolwiek nieustannie drapała się i wciąż sprawiała wrażenie, że nie jest tą
samą osobą, którą Penelopa znała…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz