piątek, 10 sierpnia 2018

Rozdział 29 — Przypadek


Penelopa zwolniła, tracąc dech w piersiach. Odwróciła się — nikt jej nie gonił. Głosy umilkły, nie usłyszała już krzyków Aresa ani jęków Erika. Zewsząd otaczała ją nieprzenikniona cisza, której nikt i nic nie mogło zakłócić. Spróbowała odezwać się, wydać jakiś dźwięk, aby tylko nie zatracić się w milczeniu — głos ugrzązł w jej gardle. Zachłysnęła się powietrzem, lecz nawet kaszel nie pozostawił żadnego odgłosu. Zadrżała, a przez umysł przeszła myśl, by może jednak wrócić do Pavora. Zaraz odgoniła ją od siebie, zdając sobie sprawę, że nigdy nie wybaczyłby, gdyby tak uczyniła.
Trawa przed nią wyschła, ukazując gołą, jałową ziemię. Pojedyncze kawałki suchych grudek nieprzyjemnie pękały pod stopami, nie wydając przy tym najmniejszego dźwięku. Łydka dziewczyny krzyczała z bólu. Wiedziała, że nie wytrzyma długo w tym miejscu. Pojedyncze skały z ciągnących się w górę bloków rzuciły cień. Każdy inny, różniący się od siebie wielkością i kształtem. Jeden z nich, rzucany na samym końcu drogi, przypominał człowieka. Zaintrygował Penelopę. Zmarszczyła czoło, odruchowo ściskając dłoń, w której znajdował się sztylet.
Podeszła bliżej, nadal zachowując odpowiednią ostrożność. Przycisnęła się do ściany, przesuwając się po niej kawałek po kawałku.
Tajemnicza kobieta wyszła pierwsza. Włożyła ręce do kieszeni startych jeansów, przykucając. Przegryzła długą trawę, którą zaraz wypluła.
— Długo kazałaś mi na siebie czekać.
— Kazałam? — powtórzyła pytająco. Złapała się za usta. W końcu mogła mówić. Uśmiechnęła się łagodnie na krótko. Smutek zaraz powrócił.
Podejrzliwie spojrzała na Eleonorę. Kobieta sięgnęła za plecy, wyciągając długi, sięgający niemal do samej ziemi warkocz. Kilka czarnych włosów wysunęło się zza gumki, przylepiając do luźnej bluzki z napisem „no problem”.
— Eleonora — przedstawiła się, wyciągając ku dziewczynie dłoń.
Eleonora, powtórzyła w myślach, szukając w pamięci imienia. Kojarzyła je, lecz trudniej było przypisać do konkretnej osoby.
— Zabiłam Kornelię — podpowiedziała obojętnie, stając na równe nogi.
Serce Penelopy zabiło mocniej, niemal pękając w pół. Zdusiła w sobie łzy, nie pozwalając sobie oddać się niepotrzebnym uczuciom. Dlaczego tak otwarcie przyznała się do morderstwa? Nie rozumiała, ale może nawet nie próbowała zrozumieć.
Twarz Eleonory wyraziła jedynie pustkę, która przeraziła Penelopę mocniej niż wściekły wyraz Aresa. Zamiary tej kobiety były niewyraźnie, nie do odczytania. Podejrzane w każdym, nawet tym najmniejszym szczególe.
Penelopa odepchnęła rękę Eleonory, szybko omijając ją i stając tyłem do przepaści, tuż przy samej Granicy Olimpu. Wysunęła przed siebie sztylet, kierując go w stronę szyi kobiety. Ta westchnęła cicho i przybliżyła się.
— Nie — rzekła błagalnym tonem, wykonując krok w tył. — Nie. — Pokręciła głową.
— Zabiłam Kornelię — powtórzyła.
— Dlaczego? — wydusiła z siebie, nie trzymając łez.
— Takie było jej przeznaczenie.
— Przeznaczenie? — Prychnęła. — Nie żartuj sobie, jakie przeznaczenie?
— Kornelię zabiłam jako — zawahała się — bóg — dokończyła wątpliwie, kręcąc oczami. — Ciebie zabiję jako człowiek.
— Co? — Przetarła mokre policzki. — Co to za różnica?
— Dla mnie ogromna. — Wskazała na swoje ubrania. — Większa niż może ci się zdawać. Dlatego proszę cię, daj się zabić — poprosiła grzecznie.
Granica zadrżała. Trzęsienia przeszły po wszystkich kościach Penelopy, kończąc się dreszczami pojawiającymi się na całym ciele. Ręka świerzbiła ją, kusząc, by podniosła się wraz ze sztyletem i w końcu wbiła je we własne serce.
Myśli przerażały. Cofnęła się. Nogi zaplątały jej się po pierwszych krokach. Upadła, ocierając sobie łokcie o chropowatą ziemię. Wiatr musnął mokre od potu włosy. Kilka z nich wyrwało się, opadając nicość ciągnącą się poza granicami samego Olimpu. Słońce nie docierało tam. Ciemność okalała świat, nie zachęcając Penelopę, aby do niego przybyć. Wyjrzała za przepaść, odnajdując za nią jedynie pustkę. Odsunęła się, wystraszając. Jej oddech przyspieszył. Zdała sobie sprawę, że jeden krok do tyłu, może jakiś większy zamach, i wypadłaby za krawędź, ginąc.
— Erik nie zabił Kornelii — odparła Eleonora, przykuwając całą swą uwagę. – A w zasadzie drugi raz.
W jednej sekundzie Penelopa zapomniała o wcześniejszych obawach.
— Słucham?
— Kornelia przeżyła i dla ciebie walczyła z Lamią, nawet jej nie zauważyłaś — wyjaśniła. — Po walce wpadła do rzeki Hadesu. Rozbiłaś fragment lustra, który dostałaś od byłej Zapomnianej Bogini, ale nie stworzyłaś granicy. Nie obroniłaś…
— Nie — przerwała, kręcąc głową. — Obroniłam Pavora przed Aresem i Erikiem…
— Pavor nie…
— Nie kończ, nie kończ! — Zasłoniła uszy. — Błagam, nie!
—… żyje — dokończyła.
Usłyszała. Przysłoniła twarz, przyciskając rączkę sztyletu do policzka. Chłód szczypnął za jej skórę. Czerwone ślady pojawiły się na zewnątrz, delikatnie piekąc, lecz Penelopa nie odsunęła od siebie broni; niezależnie od tego, co czuła. Łzy przestały już spływać, a krzyk rozpaczy nie chciał wydostać się z gardła.
— Nienawidzę cię — wyszeptała.
— Nie spodziewałam się usłyszeć niczego innego. — Podrapała się po włosach. — A więc wracamy do początku… Mogę cię zabić?
 Penelopa spojrzała w zimne oczy Eleonory.
— Ty naprawdę jesteś bogiem. — Fuknęła. — Ty naprawdę jesteś pieprzonym, cholernym bogiem, dla którego my nic nie znaczymy. Bawi cię taka gra?
— Wykonuję tylko misję. — Podciągnęła spodnie, po czym włożyła bluzkę do środka, wciskając ją najdalej, jak tylko mogła. — Wykonuję tylko misję.
— Erik też wykonywał misję! — Wskazała w stronę szczeliny. — Szukasz sobie wymówki, co?! Takie to wygodne?! Takie to proste!
Granica załkała, roznosząc donośne ryki aż do samego dna.
— Nie — zaprzeczyła. — Na wymówki już za późno.
Sięgnęła do kieszeni, wyjmując ze środka skalpel chirurgiczny. Pokazała go Penelopie. Ta skuliła się. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy zdała sobie sprawę, że właśnie tym narzędziem została zamordowana Kornelia.
— Tak, tak się stało — odpowiedziała Eleonora, czytając w myślach dziewczyny. — I tak oszczędziłam jej gorszego losu.
— Twoja łaska nie zna granic. — Prychnęła. — A co? Życie by miała zbyt ciężkie?
— Może i tak. — Wzruszyła ramionami. — Jej najlepsza przyjaciółka, niemalże siostra, zaginęła, a ona zaczyna opowiadać o mitologicznych stworzeniach… Uważam, że jakiś zakład dla obłąkanych byłby tu najodpowiedniejszym miejscem.
— To tylko pokazuje, jak mało znałaś Kornelię. — Uśmiechnęła się. — Z naszej dwójki, to ona zawsze była ta silniejsza, ta mądrzejsza, nie ja.
— Niska samoocena nie oznacza tego, że ktoś jest gorszy od drugiej osoby. Kornelia zawsze byłą zbyt pewna siebie. I może to właśnie ja zgubiło?
— Nie mów tak.
— Ty dalej uciekałabyś, ale nie masz gdzie. — Zbliżyła się.
— Nie ruszaj się! — Zaczęła grozić sztyletem. — Bo…
— Zabijesz się? — zaproponowała. — Przecież przed chwilą to sama powiedziałaś… „to ona zawsze była ta silniejsza, ta mądrzejsza” — powtórzyła słowa Penelopy. — Silniejsza, bo byłaby gotowa się zabić. Ty — nie.
— Myślisz, że pozwolę ci wygrać?
Zamachnęła się. Ostrze skierowała na własną pierś, po czym, z krzykiem na usta, wbiła sztylet w skórę. Tylko na kilka milimetrów. Wypuściła trzymane powietrze, chwiejąc się w prawo i w lewo. Zamknęła oczy, ściskając mocno powieki i trzymając wewnątrz łzy. Wgłębiła koniec sztyletu, ale nadal za mało. Cieniutka stróżka krwi spłynęła po jej brzuchu, wsiąkając w poniszczony materiał spodni.
— Penelopo, proszę, daj się zabić — poprosiła po raz ostatni, stając przed dziewczyną.
— Nie, dam radę — wydusiła z trudem.
Pot spłynął po jej twarzy. Zabić się? Gdzieś w głębi duszy przyznawała Eleonorze rację — nie była gotowa się zabić. Ojciec wciąż czekał na nią w domu. Kornelia może i nie żyła, ale czy aby na pewno? Istniała przecież szansa, że leży w szpitalu pod narkozą. Nawet mała ranka bolała. Nie wyobrażała sobie nawet, ile cierpienia przyniosłoby jej wbicie ostrza do końca.
Eleonora chwyciła ją za obie dłonie, próbując delikatnie wyciągnąć ostrze z mocnego uścisku. Penelopa przesunęła ręce na bok, rysując po całej długości piersi cienką linię krwi. Eleonora popatrzyła zaskoczona. Gwałtownie szarpnęła za sztylet Obie zachwiały się, walcząc o broń. Cofnęły się. Pięty Penelopy wysunęły się za krawędź. Straciła równowagę i poleciała do tyłu. Eleonoro przytrzymała ją, powoli przyciągając ku sobie.
— Nie pozwolę ci — wysyczała dziewczyna przez zęby.
Napięła mięśnie ramion i gwałtownie podciągnęła się do Eleonory, razem z nią padając na ziemię.
— Czy ty jesteś głupia? — spytała, próbując zdjąć z siebie Penelopę.
Nastało milczenie.
Po dłoniach Eleonory ściekła krew. wystraszona zrzuciła z siebie dziewczynę, kładąc obok. Sztylet zadyndał w piersi Penelopy, trzymany przez nią obiema rękoma.
— Nie. — Przysłoniła usta. — Nie, nie, nie! — wrzasnęła, uderzając dziewczynę kilkukrotnie w policzki.
Nie zareagowała.
— Na wszystkich bogów, cholera!
Załkała. To morderstwo nie tak miało wyglądać. Penelopa powinna zostać zabita przez kogoś innego, a nie popełnić przypadkowe samobójstwo. Eleonora nie akceptowała takiego zakończenie. Jeszcze może nic nie była stracone.
Wzięła Penelopę na ręce, niosąc ku przepaści. Stanęła nad krawędzią i wyjrzała za nią, jeszcze raz zastanawiając się nad tym, czy to dobry pomysł. Jeszcze nie straciła szancy
Puściła martwe ciało, dając mu spaść prosto w odmęty ciemności, prosto do Granicy Olimpu.
— Oby się udało, oby się udało — szepnęła.
Ale się nie udało…

***

Atropos przecięła złotą nić życia. Siostry zaklaskały, nalewając sobie przepysznej zupy do kubeczków. Kloto zlizała z łyżki kilka żyłek, zasmakowując się w tych twardych, włażących między jeszcze trzymające się zęby nitek.
— Dobrze, że Erik tamtą rozlał, ta jest rzeczywiście boska — stwierdziła Lachezis.
Mojry zaśmiały się równocześnie, uderzając kubkami w toaście, a potem wypisy wszystko na jednym wdechu. Nie mogły przestać się radować, widząc nić, która w końcu straciła swe życie. Siną i pozbawioną energii położyły przy pozostałych.
— Mówiłyśmy, Penelopa miała zmierzyć się z Lamią po raz trzeci — zauważyła Atropos.
— I tak uczyniła, ale to Kornelia walczyła za nią — dodała Lachezis.
— I dlatego dusza umarła, jak rzekłyśmy — dokończyła Kloto, zaglądając do pustego kubka. — Można dokładkę?
— Nie, nie siostro droga, wystarczy pyszności na dziś dzień. I tak nie dokończyłyśmy wszystkich nici. — Atropos wskazała na leżącą w kącie szpulę, na której zawinięta była nić, cała ochlapana zupą, którą Erik wcześniej rozlał. — Tak się kończy, gdy ktoś jest nieostrożny.
— Ale co mamy z nią zrobić? Powinna umrzeć przed Penelopą — przypomniała Atropos. — Może i należy do boga, ale trzeba z nią coś zrobić.
— A może… Umyjemy ją? — zaproponowała Kloto.
— Wtedy też, siostro, nie będzie ani czysta, ani brudna. — Lachezis zamieszała zupę. — Ale nie możemy też zostawić jej w samotności.
— To nasza wina, że Erik był taki nieuważny?! — Żachnęła się Kloto. — Trzeba coś z nią zrobić.
— Każdy ma prawo do potknięcia, siostro. Każdy — podkreśliła ostrzej Atropos. — Siostro, umyj nić i nie narzekaj.
Lachezis fuknęła coś pod nosem, lecz zaraz podniosła nić z ziemi. Pochodnia zapaliła się, ukazując trzeci korytarz, do którego weszła jedna z Mojr. Pozostałe przeczekały ten czas w środku. Kolejne nici jarzyły się z niecierpliwości, a nożyce Atropos aż świerzbiły w palcach, pragnąc przeciąć kolejne życia. Lachezis wróciła spóźniona, kuśtykając na prawą nogę. Pokazała siostrom nić — ani siną, ani złotą. Kolor zblakł, ale nie na tyle, by stać się czymś innym. Pierwszy raz zupa zmieniła przeznaczenie nici tak bardzo.
— Strzeż jej, Kloto — nakazała Atropos. — A teraz staruszki, do roboty. — Zatarła ręce. — Nicie same się nie przetną!

niedziela, 5 sierpnia 2018

Rozdział 28 — Rozłączeni


Krawędź fragmentu lustra wbiła się w skórę Penelopy. Piekący ból przemknął przez rękę. Dziewczyna zdusiła w sobie jęk. Ostatnie słowa Zapomnianej Bogini odbiły echem w jej myślach. Jeśli faktycznie miała moc oddzielana świata bogów od ludzi, to czy zdoła tym kamieniem stworzyć tutaj nową granicę? Nie znała odpowiedzi, ale zamierzała spróbować.
— Dlaczego milczysz?— spytał Ares, unosząc prawą wargę wyżej niż lewą. — Twoja zdrada odebrała jej mowę! — zwrócił się do Pavora. — Masz ją!
Odchrząknął, po czym walną Penelopę w plecy. Straciła równowagę. Na jednej nodze dokicała do Pavora, a zaraz za nią podążył bóg. Erik został z tyłu, plując krwią na trawę. Po chwili dołączył do reszty.
Kamień zaczął uciekać spod ubioru. Penelopa zdała sobie sprawę, że brakuje centymetrów, zanim spadnie na ziemię. Przetarła ramiona, udając, że się trzęsie. Chuchnęła na ręce, następnie zwracając się do Aresa:
— Wielki Aresie, czy mogę jeszcze nałożyć bluzkę? Zimno mi — dodała.
— Mówiłem ci — powiedział do Pavora — kobiety są słabe. I dlatego trzeba zastępować taką Zapomnianą Boginię co jakiś czas. Dać mężczyznę do służby i do końca będzie chronił Granicy! Nakładaj.
Penelopa odwiązała bluzkę. Zimny kamień ześlizgnął się po jej plecach, wysuwając spod materiału. Przykucnęła, buszując w poplątanych supełkach, które sama nieumyślnie zrobiła. W końcu poluzowało się. Złapała kamień, zanim ten zdążył spaść za ziemię, i cisnęła nim o fragment lustra, rozbijając je na jeszcze mniejsze kawałeczki.
Granicą zatrząsnęło.
— Ty... — Ares urwał zdanie.
Erik rzucił się na Aresa, wysuwając zza skóry lwa sztylet. Wbił go w łydkę boga. Krew nieśmiertelnego spłynęła po ostrzu. Nienawistne oczy wbiły się w Erika, zwiastując mu zemstę.
— Nie pozwolę — wysyczał przez zęby Strażnik.
Ares wyjął sztylet z łydki. Nawet nie mrugnął, widząc drobne ukłucie, które zadał mu sługus Ateny. Chwycił lśniący w blasku słońca miecz i skierował go ku szyi Erika.
— Lepiej zacznij wznosić do mnie modły, a ty Pavor…
W jednej chwili Pavor skulił się, podcinając własnemu ojcu ścięgno. Okręcił się na śliskiej trawie, podniósł i wbił ostrze w prawy bok.
— Biegnij! — wrzasnął do Penelopy.
Penelopa chwyciła za kamień, ciskając nim w Aresa — nie uchylił się. Kamień odbił się od twardej skóry na policzku, nie pozostawiając na nim najmniejszego śladu. Obejrzała się, ich spojrzenia — pełne gniewu i rozczarowania — spotkały się w chwilowej ciszy.  
Penelopa pobiegła w stronę przełęczy.
— Łap!
Pavor zamachnął się, rzucając ku niej sztylet. Broń opadła przed dziewczyną. Pochyliła się, nawet nie zatrzymując, i pochwyciła śliską rączkę w dłoń.
Zeus wychylił się ze swego złotego pałacu. Złapał jeden z swych piorunów i cisnął nim o ziemię. Trząsnął przed dziewczyną. Podskoczyła w miejscu, po czym uciekła między skały. Zeus zebrał wokół siebie chmury, posyłając gęsty deszcz na krainę bogów.
— TY ZDRAJCO! — ryknął Ares, przerywając burzową ciszę.
Dotknął krwawiącego boku, ścierając krew. Spiął mięśnie na twarz — czerwonej od jego gniewu. Pavorowi zablokował przejście do Penelopy. Miecz był skierowany przeciwko ojcu. Ares jeszcze nigdy tak bardzo nie zawiódł się na własnym dziecku. To on nauczył go budzić strach wśród wrogów, zabierał na krwawe bitwy, pokazując stosy ciał wojowników, których sam rozplatał w cudownych masakrach. Teraz taką otrzymał wdzięczność za wszelkie starania.
— Ona mnie już nie obchodzi. Słyszysz, Zeusie! — odezwał się do ojca. — Na przeklętą piętę Achillesa, po co mi ta cała władza nad Granicą Olimpu?! Nie potrzebuję jej! Ale i Atena też jej nie dostanie!
Uśmiechnął się złośliwe, zlizując krew z palców. Smakowała przepysznie. Nigdy jeszcze wcześniej nie zasmakował ran odniesionych przez zdradę syna. Obiecał sobie, że zapamięta to na zawsze.
Pavor odsunął się, domyślając się, że to nie koniec. Obrócił się. W okolicach przełęczy nie dostrzegł Penelopy. Odetchnął z ulgą, ciesząc, że przynajmniej o nią nie musi się już martwić. Ponownie zwrócił ku ojcu, zaciskając dłoń na rękojeści.
— Eriku, mam dla ciebie propozycję — rzekł Ares, stawiając na ziemi dwa kubki z winem. — Napij się — zaprosił chłopaka, który ledwo dyszał.
Pavor zamarł.
Erik pokręcił głową, odmawiając. Nawet gdyby chciał się napić, nie mógł. Krew wypełniała jego usta raz za razem, a wypluwanie jej nic nie dawało. Nie próbował sobie nawet wyobrażać, jak nieprzyjemne byłoby teraz skosztowanie wina.
Ares nie czekał zbyt długo. Wypił za dwoma haustami z obu kubków, po czym rzucił je w stronę lasu. Resztę zaczął pić z bukłaka, polewając co chwilę winem odniesione rany.
— Oddam ci sztylet — oświadczył ku zaskoczeniu pozostałych mężczyzn. — Oddam, ale pod jednym warunkiem. Nie wygrałeś, ale przynajmniej zwrócisz jeden ze sztyletów. Jak zdecydujesz?
— Co mam zrobić? — spytał, przełykając ślinę z krwią.
— Zabij go. — Wskazał na Pavora. — Zabij tego zdrajcę. Sztyletem — dodał.
Pavor wzdrygnął się. Zacisnął uścisk na rękojeści, czekając na kolejny ruch Aresa czy Erika. Nic się nie wydarzyło. Zapadła cisza, przerywała przez nasilający się deszcz. Zeus rzucił piorunem w ziemię między trojkę mężczyzn. Ares obejrzał się w stronę nieba, posyłając ojcu chłodne spojrzenie.
— Zdecydowałem — odparł. — Fobos ma zginąć. Nie zasługuje na to, by dłużej być jednym z nas.
Zeus zawahał się. Jasne światło rozbłysło na zachmurzonym niebie, a potem chmury rozrzedziły się, ustępując miejsca słońcu. Ares odchrząknął i splunął flegmą. Jakby potrzebował pozwolenia od ojca, żeby ukarać własnego syna. Nie zamierzał trzymać zdrajców przy sobie. Uważał, że Pavor nie zasługiwał na drugą szansę. Nikt nie ma do niej prawa. Raz podniesiona ręka przeciwko ojcu, drugi raz spróbuje zrobić to samo. Zeus najlepiej o tym wiedział.
— Może znowu Eleonora mnie kontroluje? — zaproponował Pavor, wzruszając ramionami.
Obrócił miecz w dłoni i zadał cios końcem w brzuch Aresa. Broń zadarła skórę, pozostawiając cienka jak nić linię. Ostrze wyszczerbiło się.
— Łaskocze — stwierdził Ares, otrzepując się jakby z kurzu.
Bóg wojny uniósł ogromny miecz. Opuścił go na syna, lecz ten zdążył odskoczyć przed ciosem.
Krew trysnęła z ciała Pavora.
— Co? — spytał.
Zachwiał się Dotknął torsu, na którym powstała rana — on szyi aż po sam pas. Rozmazał krew między palcami.
Broń przebiła jego brzuch. Zachłysnął się krwią i splunął na twarz ojca.
— Nigdy nie mogłeś się ze mną równać — szepnął, wyciągając miecz. Schował go za skórę lwa. Pavor upadł.
— Kontroluje? Eleonora? — Chciało mu się rzygać na sam dźwięk tego imienia. — Nie żartuj sobie, Fobosie. Jesteś słaby. Byłeś i jesteś słaby. Jesteś absolutną porażką. Piętnaście lat u ludzi, a wystarczyło, żebyś ich pokochał. Żałosne. Jedna, słaba dziewczyna, a dla niej wziąłeś sztylet od Afrodyty i ugodziłeś mnie nim.
Pavor zadrżał, leżąc na ziemi. Spokój, jaki towarzyszył Aresowi w tej chwili, przerażał bardziej niż groźba śmierci.
Ares zebrał resztki lustra leżące niedaleko jego stóp. Przyjrzał się pojedynczym fragmentom, rozcierając krew Penelopy. Zgniótł je w dłoni, a potem rozrzucił pył przed siebie. Otrzepał ręce.
— Myślała, że stworzyła jakąś „granicę” między nami? — Zrobił krok do przodu. — Myślała, że w ten sposób ochroni cię. — I drugi. — Ta dziewczyna po prostu przeliczyła się, Fobosie. I za jej błąd zapłacisz. Wiń ją. Bo gdyby nie jej narodziny, do dziś cieszylibyśmy się krwawymi, bezlitosnymi wojnami, które dostarczają nam ludzie. Do dziś byłbyś prawdziwym strachem, który siałby zniszczenie wśród naszych wrogów. A jednak okazałeś się za słaby…
Erik ścisnął sztylet w spoconej dłoni. Zrobił krok, lecz w tej samej chwili broń wyślizgnęła się. Kilka razy odbił ją w powietrzu od palców, jakby żonglując, aż złapał. Westchnął z ulgą. Ares zaczął tracić cierpliwość. Spojrzał na Erika z przymrużonymi z wściekłości oczyma.
Wzdrygnął się. Chwycił sztylet mocno, aby tylko nie wypadł mu z rąk. Kraniec przybliżył o piersi Pavora. Przymknął powieki.
— Pospiesz się! — syknął Ares.
Erik wbił sztylet prosto w serce Pavora.
Zachwiał się i upadł na plecy, wypuszczając zakrwawioną broń z rąk. Oparł się łokciem o ziemię i w szaleństwie zaczął odsuwać się od wszystkiego, co zrobił. Natrafił na złamaną gałąź, która przebiła skórę na drugą stronę. Nie zaprzestał ucieczki. Kopnął kupkę liści, po czym uderzył głową prosto w drzewo. Spojrzał szybko za siebie — nie było już przejścia, nie było już, gdzie zniknąć. Złapał się za kurtkę. W sercu poczuł paraliżujące kłucie, które nasilało się z każdym ciężkim oddechem.

— Przestań zachowywać się jak kobieta! — nakazał Ares.
Bóg ostatni raz spojrzał na Pavora, po czym splunął za trawę, wypuszczając z uścisku martwe ciało. Opadło głucho, twarzą skierowane na ziemię. Erik chwycił się za głowę.
— Co ja zrobiłem? — zapytał siebie.
— Zabiłeś boga, gratulacje, pierwszy i jedyny sukces w twoim marnym życiu! — fuknął Ares. — Jesteś bardziej żałosny niż sądziłem. Nawet nie próbuj wznosić do mnie modlitw, bo prędzej posikam się ze śmiechu niż pomogę tak żałosnemu gnojowi. Zabił boga, wielka rzecz.
Wyciągnął miecz, przez moment przyglądając mu się w skupieniu. Krew spłynęła po ostrzu, a przerażający uśmiech pojawił się na ustach Ares. Podrapał się po owłosionej klacie, ścierając z włosów krople potu. Ostrze zadrżało. Uszy boga napełniły się ambrozją walki, którą usłyszał z dalekiej krainy.
— Bitwa. Krew. Błagający o litość wojownicy. — Wziął głęboki wdech przez nos. — Ludzie są tak wspaniale brutalni. Muszę tam dołączyć, taka piękna melodia siekanych ciał. — Jęknął. — Dźwięk łamanych kości i wrzask cierpiących…
Zniknął, nim Erik zdążył mrugnąć. Pozostał sam. Przetarł mokre od łez oczy i wstał. Wyciągnął sztylet z ciała Pavora, oczyszczając go z krwi skrawkiem własnej koszuli. Pojedyncze kropelki nie chciały zejść. Przetarł mocniej, szorując jeden punkt aż do błysku. Krew nadal nie zniknęła.
 Położył sztylet z powrotem na ziemię. Uderzył się kilka razy w policzki, pozostawiając czerwone ślady na własnej skórze.
— Ogarnij się, głupcze! — skarcił siebie. Krzywdził, zabijał ludzi. Ale nie boga. Nigdy.
Złapał z rączkę, a następnie przymknął powieki. Gdy tylko otworzył oczy, ukazał mu się ogród Ateny. Przełknął ślinę i pomyślał, że od tego nie zdoła uciec. Nie od tej bogini. Postawił pierwszy krok, już przy nim się chwiejąc. Obraz stał się niewyraźny. Misja naprawdę go wymęczyła. Marzył, by położyć się w tej drewnianej altance i zasnąć wśród zapachu kwiatów i śpiewu ptaków; zapomnieć chociaż na parę godzin o swojej porażce, pozwalając Hypnosowi, by ten zesłał na niego przyjemny sen.
— Nie wyglądasz za dobrze. — Atena wyszła zza drzewa, kładąc przy sobie włócznię. Stanęła przed płótnem, tkając na nim białą nicią. — Proszę, usiądź. — Wskazała na drewnianą ławeczkę.
Zadrżał. W pierwszej chwili nie ruszył się, lecz potem nogi same zaniosły go na siedzenie, którego tak potrzebował. Usiadł. Oparł się o ścianę i zdał sobie sprawę, że już się nie ruszy – nie w przeciągu najbliższych godzin.
— Przepraszam — szepnął.
— Nie przepraszaj, zrobiłeś wszystko, co trzeba było — rozbrzmiał kojący głos Ateny. Bogini założyła kosmyk włosów za ucho. — Nauczyłeś się czegoś?
— Nie wszystkie kobiety lecą na moją urodę. — Zaśmiał się.
— Eriku. — Rzuciła mu ostre spojrzenie. — Proszę, bądź poważny. — Uśmiechnęła się do tkanego obrazu, palcem muskając gładkiej powierzchni.
— Nauczyłem się, że nie należy zbytnio ufać ludziom. — Zakaszlał krwią. — Czasem nie warto też być miłym. Zabiłem też Fobosa — wyżalił się.
— Zeus wyraził na to zgodę, więc powinieneś czuć dumę, chłopcze. Gratuluję — pochwaliła go. — Wykonałeś polecenie Ojca z należytym szacunkiem. Okazałeś łzy, co również jest oznaką prawdziwego wojownika.
— Nie pokonałem go. Ja…
— Zdrajcy nie należy się szacunek, a ty mu go okazałeś, Eriku — przerwała. — Twoje czyny mówią o twojej dojrzałości.
— Jeśli tak uważasz, o Ateno.
— Dobrze. — Kiwnęła. — A co się stało z Penelopą?
— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Odeszła. Zapewne zabiła się i koniec historii.
— Faktycznie Granica się ustabilizowała, ale dlaczego za nią nie poszedłeś? — zapytała stanowczym tonem.
— Ponieważ… — Zawahał się. Nie pomyślał, by pójść za nią. Nawet przez chwilę. — Ja… I tak bym nie zdążył — dokończył szybko.
— Zgadza się, ale przyznam, że rozczarowałeś mnie tym zachowaniem. Nie wolno się poddawać. Walka oznacza próbowanie do samego końca. Ty rzuciłeś miecz, zanim jeszcze go wyjąłeś.
— Ale… — powiedział, szukając odpowiedniej wymówki.
— Nigdy więcej tego nie powtórz.
Zamilknął. Żadne słowa nie zmieniłyby tego, co zrobił. Zamknął oczy, rozkoszując się przez chwilę cichą pieśnią niesioną przez wiatr. Zaszumiało. Kilka liści opadło na kwiaty, których zapach zabił smród krwi. Erik w końcu mógł odpocząć. Rozłożył się na drewnianej ławce, nogi wyciągając przed siebie. Sztylet wysunął się z jego ręki, opadając na podłoże. Zasnął, nim zdążył usłyszeć stuknięcie.
Atena spojrzała na niego kątem oka, nie przerywając kończenia jednego fragmentu haftu. Uśmiechnęła się blado, po czym westchnęła. Mały pajączek zawisł przed jej twarzą na ciągnącej się od gałęzi nici. Trąciła go palcem.
— Witaj, Arachne — powitała dawną rywalkę.
Zacisnęła dłoń wokół pająka, rozgniatając go na krwawą plamę. Wykręciła głowę z obrzydzenia. Nienawidziła mieć brudnych rąk przy pracy. Bez cienia wątpliwości wytarła brudną część ciała o płótno — o czyste płótno, na którym nie znajdował się choćby jeden haft. Wzięła głęboki wdech, zatrzymując w sobie całą złość.
Wstała i podeszła do Erika, biorąc leżący na kamienistej ścieżce sztylet. Wbiła jego kraniec w palec i przekręciła wokół opuszka, nie pozostawiając na nim choćby drobnej ranki.
— A więc zasnąłeś? — odezwała się do śpiącego mężczyzny. — Zasnąłeś, choć nie wykonałeś prostej misji…
Postukała ostrzem o nadgarstek. Zastanawiała się, czy jednak nie zachować sztyletu. Przy niej byłby bezpieczny, nikt, nawet Ares, nie ukradłby go. Zacisnęła usta w wąską linijkę. Nie wolno jej tak postąpić.
Odłożyła sztylet obok Erika. Obeszła go i wróciła do pałacu, pozostawiając płótno po środku ogrodu. Arachne podniosła się i obejrzała pajęczymi oczyma pusty, pozbawiony jakichkolwiek obrazów materiał. Chwyciła za własną sieć i zaczęła haftować, tak jak kiedyś. Zamoczyła koniec nici w kwiatach, barwiąc je na kolory, których potrzebowała. Pracowała i pracowała, aby skończyć nowe dzieło, nową scenę, gdy kolejna Zapomniana Bogini dociera do Granicy Olimpu i staje się jej opiekunką. Arachne potrzebowała dużo czasu, by to skończyć — więcej niż go miała.